VIDEO TRANSCRIPTION
No description has been generated for this video.
Uff, najdłuższa noc za nami, a nowy rok z każdym dniem przynosi więcej słońca. Co prawda mrozy ponad jeszcze dadzą się nam we znaki, ale ani się obejrzymy, a przyroda zacznie budzić się do życia. Kuchnia na South Lane 3 wysprzątana z ogromnej świątecznej sosnowej kłody, która płonie w kominku od zimowego przesilenia już prawie nic nie zostało. Ze świątecznych smakołyków pozostał już tylko zapach. Trzeba chyba sięgnąć po zapasy. Co my tu mamy? Oj, nierozważny gospodarzu, jak mogłeś dopuścić, by twoja spiżarnia była tak pusta. Osełka masła z zimowego udoju, garnuszek soli, trochę przypraw. Ostatni kawałek boczku z wyrzutem patrzy na ciebie wisząc sobie na spiżarnianym haku obok ostatniego pęta kiełbasy. Sera zostały już tylko dziury.
W beczułce chlupocze odrobina piwa, które wystarczy na piwną polewkę, ale nie tyle, by posiedzieć z kuflem przed kominkiem. O, został jeszcze garnie z kapustą i grzybami, dobrze ukraszony aromatycznym smalcem i sporo mąki. Głodu nie będzie, ale wstyd przed krewnym i straszny, gdyby ktoś wpadł w odwiedziny. Co robić? Co tu robić? Dobri wiele mil drogi, pewnie z tydzień w jedną stronę, o ile traktów nie zasypał śnieg. Plotka głosi, że kupcy z towarem podążają w naszą stronę, ale kto wie, kiedy dotrą. Zimowy targ najwcześniej za tydzień. Co robić? Ej, zaraz, jak mogłem zapomnieć, przecież w kącie stoi skrzynia pełna kształtnych szarych bulw naszego podziemnego bogactwa. Pozwala nam przetrwać nawet najcięższe czasy. Pyrki.
Na ileż sposobów możemy je przyrządzić i gotować, i smażyć, i dusić, i roztuc z masłem i mlekiem, dodać do chleba, by dłużej był świeży, a nawet przygotować deser. Ale wiecie co ja najbardziej lubię? Gdy jesienią chłód daje się już we znaki, a z żyznej ziemi wybieramy najpiękniejsze bulwy, na polach płoną ogniska, przy których po pracy odpoczywamy, popijając kwaśne mleko i zajadając się pyrkami wprost z gorącego popiołu. Chłopcy odważnie wyciągają gorące bulwy i podają je troszkę zawstydzonym dziewczętom. Może dla was to niezbyt romantyczne zaloty, ale kto wie czy niejedna para bardziej nie wspomina wykopków niż szaleństwa sobótkowej nocy? Kto wie? Ach ten zapach, wspomnienia. A może by tak? Hmm, ależ oczywiście. Ogniska nie rozpale.
Wy chyba też nie. W kominku o wiele za gorąco, ale opowiem wam o sposobie jakiego nauczył mnie pewien zacny niołek z południowej ćwiartki. I zapewniam was, nawet jeśli jesteście z bogatych wielkich miast, gdzie próżno szukać zapachu jesiennego ogniska, serce zabije was mocniej. Sprawa jest prosta. Rozpalcie w piecu tak jakbyście chcieli piec placek z owocami albo wieprzowinę. Wybierzcie parę bulw, najlepiej jakiejś mączystej odmiany. Kształtnych mniej więcej, takich samych i niezbyt wielkich. Ja lubię najbardziej takiej wielkości dwóch kurzych jaj. Obierzcie je starannie, nie rozkrawajcie na kawałki. Wrzućcie je na chwilę do gotującej wody i nie odchodźcie od kuchni, ani nie wdawajcie się w dysputy z domownikami.
Nakuwajcie co chwilę bulwy nożem i jak tylko zaczną mięknąć, natychmiast zdejmijcie je z ognia. Nie pozwólcie by się ugotowały całkowicie. Odlejcie wodę i osuszcie lnianą ściereczką. Teraz najważniejsza rzecz. Wsypcie do miski albo na głęboki talerz. Sporą garść pszennej białej mąki, myślę że pół kubka powinno starczyć. W moździerzu szybko utłuczcie jak najdrobniej sporą łyżkę kamiennej albo morskiej soli i dosypcie do mąki. Potem dodajcie jedną porządną łyżkę drobno zmielonej, czerwonej, mocno wędzonej papryki i jedną łyżkę słodkiej. Jeśli ktoś bardzo lubi dymne aromaty, może dać dwie łyżki wędzonej zamiast słodkiej. Najlepsza jest oczywiście z południowej ćwiartki od tamtejszych kubców, którzy zapuszczają się w cieplejsze rejony śródziemia.
Całość bardzo starannie wymieszajcie, żeby przybrało jednolity kolor, lekko różowy, jak policzki zawstydzonej dziewczyny przyłapanej, gdy przygląda się w tafli jeziora. Teraz każdą bulwę smarujemy tłuszczem, czy to kawałkiem słoniny, czy masłem i starannie obtaczamy w mące z papryką i solą. Im grubiej to zrobimy, tym lepiej. Ostrożnie przekładamy nasze bulwy na blaszkę i wkładamy do gorącego pieca. Na jak długo? Aż będą dobre. Minimum kwadrans, czasem dwa, a czasem nawet trzy. Po prostu zaglądamy do nich i kiedy będą już miękkie pod nożem, a mąka zacznie się rumienić, można wyciągać i zajadać. Ach, cóż za aromat. Do tego kawałek świeżego masła albo plastry usmażonego, chrupiącego boczku, trochę kapusty. Cóż więcej trzeba.
Chyba nie będzie tak źle, więc w pasie menu będzie za nim uzupełnię zapasy. Idę rozpalić piec. Pora zabrać je do pracy, bo zaczynam słyszeć jakże niepokojące dla niedziałka burczenie w brzuchu. Opfii tego nowego roku, oby wasze spiżarnie były pełne, a zdrowie dopisywało. Z Kuchni na South Lane pod numerem trzecim pozdrawiam was. Holman Cotton. .