VIDEO TRANSCRIPTION
No description has been generated for this video.
Jedna z mieszkanek kamienicy przy ulicy Dąbrowskiego 14 na śmietniku zauważyła bardzo duże ilości wyrzuconego nad psu tego mięsa. I pani Janina bardzo zaniepokoiła się tym widokiem i nawet się zezłościła. Kto wyrzuca tyle mięsa? Na wołowinę było za jasne. Na cielęcinę miało za dużo tłuszczu. W ogóle nie przypominało też wieprzowiny. Po kilku miesiącach okazało się, że było to ludzkie mięso wyrzucane przez jej sąsiada z góry. Dziś chciałam wam przedstawić historię, która bardzo możliwa, że wielu z was jest znana. Za co przepraszam, bo przedstawiłam dwie poprzednie sprawy. Jedna była bardzo znana, czyli sprawa Iwony Wieczorek w Prydol. Właśnie to jest to, co widać w filmie. I w tym filmie jest to, co widać w filmie.
I w tym filmie jest to, co widać w filmie. Dwie poprzednie sprawy, jedna była bardzo znana, czyli sprawa Iwony Wieczorek. Wcześniejsza Dorota Stynkiewicz była bardzo mało znana. I obie te sprawy łączyły fakt, że są to sprawy nierozwiązane. Natomiast dzisiaj zajmę się sprawą rozwiązaną, a właściwie bardziej niż ofiarami, których tożsamość nie we wszystkich przypadkach została ustalona. Dzisiaj większą uwagę poświęcimy tej drugiej stronie, czyli stronie oprawcy, bo jako jedyny mógł zrelacjonować, co wydarzyło się w jego mieszkaniu na ulicy Dąbrowskiego 14. Dlaczego chcę dzisiaj poruszyć jego sprawę? Głównie dlatego, że kiedy usłyszałam o niej pierwszy raz, i było to całkiem niedawno, jakieś 10 lat temu, to zbulwersowała mnie wręcz niesamowicie.
A oprócz tego, że mnie zbulwersowała, to poczułam takie dziwne uczucie, bo mam wrażenie, mimo że działo się to długo przed moimi narodzinami, to jednak sąsiedztwo Katowic, jako że jestem ze Śląska, pełniło taką dość dużą rolę w moim odbiorze tej historii. Dlatego, że to są moje rejony, rozumiem też nastrój Śląska. Chociaż nie do końca wtedy Katowice wyglądały tak, jak możemy je odbierać dzisiaj, czy jak ja miałam okazję je poznać przez swoje życie. I sprawa morderstw Bogdana Arnolda, bo to dzisiaj o nim będziemy mówić, w jaki sposób zrobiła na mnie szczególne wrażenie. I dzisiaj właśnie chciałam trochę o nich poopowiadać.
Cała historia zaczęła się właściwie, raczej ujrzała światło dzienne 8 czerwca 1967 roku, kiedy do komendy milicji w Katowicach Bogucicach zgłosił się pan Józef Rybosz, który mieszkał przy ulicy Sienkiewicza 10 w Katowicach. Jego brat, który też przebywał z nim tego dnia w mieszkaniu, pokazał mu okno, które widział w podwórzu, tym samym podwórzu tylko, że wejście było od ulicy Dąbrowskiego. I w tym oknie roiły się muchy. To okno się po prostu ruszało. Nie było widać framuk, nie było widać za bardzo szyb, po prostu było mnóstwo much. Widać było też, że szyba jest zaklejona od wewnątrz gazetami, czyli tak jakby ktoś albo sobie zrobił taką domową roletę, albo po prostu nie chciał, żeby cokolwiek było widać od zewnątrz.
No i Walter, brat pana Józefa, powiedział mu, że on zauważył, że tych much było, że one już są od jakiegoś czasu i jest ich coraz, coraz więcej. Co jeszcze przyciągnęło uwagę obu mężczyzn, to to, że to były muchy plujki, czyli takie czarno-połyskujące, metalicznym, takim niebieskim kolorem, które żerują na padlinie lub mięsie. Mężczyźni podejrzewali zatem, że ktoś w środku zostawił mięso, wyjechał. To mięso się zepsuło, bo było ciepło, bo był czerwiec. I te muchy się gdzieś tam zalęgły i po prostu jest ich rój. Albo, że ktoś zmarł w tym mieszkaniu i znajdują się tam jego zwłoki. Pana Józefa to zaniepokoiło i zachował się jak prawdziwy, dobry obywatel i sąsiad.
Poszedł na milicję i wkrótce na ulicy Dąbrowskiego 14 przyjechał jakiś tam patról milicji. Milicjant, który postanowił sprawdzić to mieszkanie, co tam się w nim dzieje, wchodząc po schodach już czuł, że dosłownie czuł, że coś będzie tam strasznego, ponieważ im wyżej wchodził, bo mieszkanie znajdowało się na ostatnim piętrze na poddaszu, czuł taki obezwładniający smród rozkładającego się mięsa. Już na tej klatce schodowej. Natomiast mieszkanie było zamknięte i nikt nie odpowiadał na pukania. Jeżeli podejrzenia były takie, że tam zmarł lokator, to nic dziwnego. Więc milicjant wezwał nie dość, że wezwał techników kryminalistycznych, bo trzeba takie miejsce odkrycia zwłok zabezpieczyć i zrobić oględziny.
To jeszcze poprosiło przyjazd straży pożernej, dlatego, że do tego mieszkania można się było dostać w tym momencie tylko od zewnątrz, czyli przez to okno. I kiedy strażak na jakimś wysięgniku czy pod rabinie wszedł pod to okno, czy na to okno, i wybił szybę, to gdy włożył głowę do środka, od razu ją wyciągnął i krzyknął, że bez maski on tam do środka nie wejdzie, więc dopiero musiał zejść, wziąć maskę. Przeszedł przez to mieszkanie bardzo szybko, otworzył je od środka, tak żeby można było do niego wejść normalnie z klatki schodowej. No i gdy milicjanci weszli do środka, to ich oczom ukazał się makabryczny widok. Mieszkanie, do którego trafili, było malutkie bardzo, bo składało się z dwóch pomieszczeń.
Pierwsze pomieszczenie miało około 14 m2 i pełniło rolę takiego pokoju dziennego oraz kuchni. I było tam niewiele mebli. Był piec, taki wolno stojący, umywalka, stół, szafka nocna, na której stało radio, tapczan i gdzieś tam w rogu była rura ściekowa, taka, wiecie, która kończyła pion i kiedy się tam odsuwało taką nakładkę, to po prostu napełniła rolę muszli klozetowej. No nic przyjemnego, no ale są to lata 60. , są problemy z mieszkaniami. Inna mieszkania zostaje zaadaptowane, na przykład właśnie pralnie, suszarnie, jakieś komórki lokatorskie. I mieszkanie, to na górze, właśnie pod numerem 9, było kiedyś pralnią. To było takie pomieszczenie w tym mieszkanku małym.
Było taką komórką bez sufitu, chociaż trudno jest mi sobie to wyobrazić, ale z racji tego, że widziałam tę kamienicę kilka razy na żywo, to wiem, że ten dach jest tam spadzistym, więc może o to chodzi, że to był jakiś ścięty dach, było tam jakieś belki, może już od razu od dachówka, więc stąd brak sufitu. I mieścił się tam też wywietrznik taki na dachu. W tym pomieszczeniu stała wielka wanna, tylko nie taka służąca do kąpieli, tak jak dzisiaj sobie wyobrażamy, że ona jest albo metalowa, albo plastikowa, albo z jakiegoś tam jeszcze innego tworzywa, tylko była to taka wielka, zbita z desek wanna, wyłożona od środka blachą. Jena służyła ludziom do prania. No jak tam była pralnia, to wiadomo.
I ta wanna była przykryta ceratą oraz podstawą tapczanu, który był w pierwszym pokoju. W wannie znajdowała się, trudno do określenia, była zwłok. To było tam mnóstwo ludzkich szczątków. I tak na pierwszy rzut oka milicjanci stwierdzili, że ofiary leżące w tej wannie zginęły w różnym odstępie czasu. I o tym świadczył stopień rozkładu tych ciał. Ciała na górze były w mniej zaawansowanym stopniu rozkładu niż te, które znajdowały się na dnie. Natomiast wciąż nie wiedzieli, że tych ofiar i w ogóle jakiej są płci, bo były już w takim stanie. Obok tej wanny stał wielki garnek z czaszką w środku, a obok garnka leżał pakunek z gazety. Takie coś leżało i to było winęte gazetą.
Kiedy się ten pakunek odwinęło, to okazało się, że leży tam lewe udo. W pierwszym, w tym głównym pokoju pod oknem leżały zwłoki, nazwijmy je sobie roboczo, najświeższe, bo były oczywiście już w zaawansowanym procesie gnilnym i tak dalej, no ale jednak udało się na pierwszy rzut oka określić, że ofiarą była kobieta. W tej pierwszej fazie oględzin udało się ustalić, że w mieszkaniu numer 9 znajdowały się zwłoki czterech osób. Zwłoki numer 1 miały na szyi pętle z pończochy. Zwłoki numer 2 na szyi miały pętle, ale z kabla elektrycznego. Zwłoki numer 3 i 4 były niekompletne, z czego zwłokom numer 3 brakowało ud, stóp i przedramian, a zwłokom numer 4 brakowało głowy. W obu pomieszczeniach panował bardzo duży bałagan.
Było mnóstwo śmieci, były też tam puste butelki po alkoholu, więc widać było, że cokolwiek tu się działo miało związek z bardzo dużymi ilościami alkoholu, ze spożywania dużych ilości alkoholu. I oprócz tych śmieci były tam też damskie ubrania, najprawdopodobniej od ofiar. W dalszej fazie oględzeń, już takiej, która miała miejsce, pewnie w Instytucie Medycyny Sądowej, ustalono, że wszystkie ofiary były kobietami. I były to kobiety w okolicach 30 roku życia, a raczej, że były starsze niż 30 lat. Żadna z nich nie miała żadnych cech charakterystycznych, nie udało się w mieszkaniu znaleźć dokumentów, jakichś przedmiotów, które mogłyby te ofiary zidentyfikować, żadnych zapisków i niczego takiego.
Natomiast jeszcze w trakcie, kiedy milicjanci byli w tym mieszkaniu, to oni podejrzewali, że to jest nawet taka skrytka czyjaś, że ktoś sobie w takim pomieszczeniu zrobił taką skrytkę na zwłok, jakby to głupio nie brzmiało. Natomiast w pewnym momencie jeden z tych ludzi odkrył, że w pokoju znajduje się mokry jeszcze pędzel do golenia. I co ich najbardziej zszokowało, to to, że ktoś po prostu mógł mieszkać w takim mieszkaniu, już abstrahując od tego, jakie tam musiały się dziać rzeczy i że wszędzie były zwłoki i ludzkie szczątki.
To jeszcze o ile można w cudzysłowie w jakiś sposób zrozumieć, że ktoś może być tak zaburzony, że obecność zwłok wokół mu nie przeszkadza, to jednak wszyscy jesteśmy ludźmi i wszyscy czujemy ten straszny smród i w tym smrodzie się naprawdę nie da żyć. Kim był człowiek, który mógł mieszkać w takim towarzystwie? Był to Bogdan Arnold, elektryk. Do mieszkania pod numerem 9 wprowadził się jakiś czas temu. Sąsiedzi zwracali mu uwagę na przykry zapach, no bo milicjanci zaczęli się rozpytywać sąsiadów przede wszystkim, co tam się dzieje, kim jest ten człowiek i tak dalej. I jak oni mogli żyć w takim smrodzie.
No przecież to się rzucało w oczy od razu, czy nawet nie w oczy, ale kiedy się wchodziło do klatki to już było czuć ten smród, dlaczego oni nic nie rozrobili, dlaczego nie zareagowali. No i okazało się, że kiedy ten smród się nasilał albo zaczął się nasilać, no to niektórzy sąsiedzi zwracali mu uwagę. Ale on coś tam tłumaczył, że no to on kroi mięso, że mu się zepsuło, że coś tam i jakoś temat cichł. Nie jest to dla mnie zrozumiałe w jaki sposób. Inni sąsiedzi, szczególnie sąsiadka z dołu skarżyła się na to, że przez wentylacji, przez jakieś tam dziury w podłodze, którymi biegły rury do kolejnego mieszkania, po prostu przełaziło jej do mieszkania robactwo i wychodziło też rurami.
I ona się strasznie denerwowała tym, no bo inni sąsiedzi nie skarżali się na coś takiego, ona tu miała. Też parę razy podobno zagadała właśnie sąsiada z góry, co to jest takiego. On też tłumaczył jej, że ten zapach to spowodowany właśnie jest z tym, że on ma taki otwarty sedes. Ten smród to jest zapach fekaliów. Ale sąsiadka podobno nie dała się zwieść takim tłumaczeniu i powiedziała mu, że ona zna zapach fekaliów i to nie są fekalia. I że to jest zapach rozkładających się zwłok, a nie fekaliów.
I ma coś z tym zrobić, bo ona naprawdę pójdzie na milicję zaraz, jeżeli on czegoś z tym nie zrobi, bo ją to po prostu tak denerwuje, że ona nie może normalnie żyć. No ale nie poszła na tę milicję. Śledczy byli w kropce, dlatego że po pierwsze mieli cztery ofiary, których tożsamość musieli ustalić. Po drugie mieli sprawcę podejrzanego, który zapadł się pod ziemię. Zaczęli szukać Bogdana Arnolda, obstawili gdzieś tam jego miejsce pracy, dotarli do informacji, gdzie mieszka jego rodzina, też obserwowali rodziny, żeby na wypadek gdyby się zwrócił do nich po jakąś pomoc, też od razu zostanie ujęty. No ale mężczyzna zapadł się po prostu pod ziemię. Do tych poszukiwań włączyła się prasa, telewizja i radio.
Co chwilę emitowali jakieś materiały i komunikaty o poszukiwanym mordercy wielokrotnym, ale to zbyt wiele nie dało. Wciąż Bogdana Arnolda nie udało się uchwycić. Natomiast śledczy wertowali jego życiorys. No i okazało się, że Bogdan Arnold, lat 34, urodził się w Kaliszu, przeprowadził się do Legnicy. Legnicy mieszkał ze swoją rodziną i jego rodzina miała, tutaj uwaga, fabrykę fortepianów. Jak łatwo się domyślić, pewnie były to fortepiany Legnica. I Bogdan Arnold pracował tam przez jakiś czas, ale w pracy nie miał zbyt dobrej passy, a raczej nie miał dobrej opinii i uchodził ze takiego niezbyt rzetelnego i godnego zaufania pracownika. Przyłapano go kilka razy na jakieś kradzieży, ale przede wszystkim ciągnęła się za nim łatka niesumiennego.
Dlatego miał problemy z alkoholem, więc do tej pracy też często przychodził pijany. No i tak mu się tam niezbyt wiodło w tej Legnicy, więc postanowił spróbować swojego szczęścia w Katowicach. Dokąd się wyprowadził? Początkowo mieszkał tam ze swoją rodziną, takimi dalszymi krewnymi. I na początku wszystko było ok, no bo on tak powierzchownie był bardzo miłym i spokojnym człowiekiem. Natomiast jak tam się troszkę rozgościł, to zaczęło się picie. To picie wywoływało różne awantury. No i ci krewni byli bardzo niezadowoleni z tego powodu, że on tam z nimi mieszka. I w pewnym momencie on postanowił się sam tam wyprowadzić, a nie odetchnęli z wielką ulgą, bo też podejrzewam, że bali się mu zwrócić uwagę.
Po tej sytuacji zerwali z nim kontakt, a Bogdan Arnold przeprowadził się do Katowic na ul. Dąbrowskiego 14. Kolejne informacje, które udało się milicjantom ustalić i pozyskać, to to, że Arnold był trzykrotnie żonaty. Pierwszy raz ożenił się bardzo wcześnie, bo w wieku 18 lat i bardzo szybko został ojcem, a w wieku 23 lat był już po rozwodzie. Rozwód był z powództwa żony, bo nie mogła znieść jego nadużywania alkoholu i znęcania się nad nią psychicznie i fizycznie. A po rozwodzie nie było lepiej, bo Bogdan Arnold nie płacił alimentów, za co zresztą został dwukrotnie skazany przez sąd i dwukrotnie siedział w więzieniu.
Po jakimś czasie, pewnie wtedy, kiedy już wyszedł z więzienia, związał się z inną kobietą, z którą miał kolejne dziecko, także syna. Mimo, że mieli dziecko, nie wieli ślubu i tuż po narodzeniu właściwie, niewiele po narodzeniu, także się rozstał z tą kobietą. I co wiemy dzisiaj, to to, że partnerka bardzo skarżyła się nie tylko na nadużywanie alkoholu i braku udziału w opiece nad dzieckiem, a także niespodzianka niepłacenia alimentów, ale głównym powodem, który spowodował, że ten związek się nie udał, to była nadaktywność seksualna jej partnera byłego, połączona z bardzo brutalnym seksem. I ona nie mogła tego znieść. Jakby praktyki, które on chciał stosować, czy próbował na niej wymusić, były dla niej nie do przyjęcia i były z pogranicza gwałtu, więc odeszła.
Jednak Bogdan Arnold nie próżnował i w roku 60 wziął drugi ślub. Z tym, że drugiej żonie nie wspomniał o tym, że między pierwszą żoną a drugą żoną była jeszcze taka kobieta, z którą on dorobił się dziecka. I kiedy już po wzięciu ślubu jego żona dowiedziała się, że jest jakieś dziecko nieślubne i że jeszcze on tego dziecka nie widuje, nie łoży na nie, to zażądała rozwodu. Do tego rozwodu doszło i Bogdan Arnold kompletnie nie zrażony swoimi niepowodzeniami w małżeństwach i w związkach, ożenił się po raz kolejny, trzeci, już niewiele później. Trzecią żoną była Władysława P. , która, co dziwne, nigdy z nim nie zamieszkała.
I podejrzewam, że było to dlatego, że ona bardzo szybko zorientowała się, że jej mąż ma bardzo agresywną naturę. Ich życie wyglądało tak, że pomieszkiwali razem. On nigdy do niej nie chodził, natomiast ona go odwiedzała na Dąbrowskiego, gdzie czasami zostawała na noc, natomiast, co też sąsiedzi potwierdzają, ona tam była rzadko widywana, więc to był taki związek chyba na odległość. I chyba dobrze, bo głównie dlatego, że ona bała się spędzać z nim czas. Nie rozumiem, dlaczego wzięła z nim w takim razie ślub, ale oszczędzała sobie nieprzyjemności przebywania z nim na co dzień, bo pewnie wiedziała, że nie miałaby gdzie uciekać. No i miała rację, bo we wrześniu 1964 roku, zupełnie niespodziewanie pewnego dnia, związał ją kablem, obnażył i zgwałcił butelką.
Przestały ten czas, który trwał kilka godzin, były dla niego jakieś takie wielkie rytuały. Prosiła go o litość i kiedy go zdenerwowała tym, że po prostu tak cały czas prosi, prosi, prosi i błaga, to uderzył ją młotkiem kilkukrotnie w głowę. Kiedy ona nie straciła przytomności i widać było, że on nie jest w stanie jej w jakiś tam sposób uciszyć, czy prawdopodobnie zabić, bo być może wtedy w głowie miał jakiś plan, to okazał jej litość. Najpierw obnół jej rany, potem ją przeprosił, potem rozwiązał i zabronił jej absolutnie kiedykolwiek komukolwiek o tym wspominać. Natomiast Władysława P. przez jakiś czas zachowała milczenie, natomiast pewnego razu postanowiła podzielić się z kimś tą historią i był to dyrektor jakiejś poradni psychiatrycznej, czy jakiegoś zakładu psychiatrycznego.
I ten lekarz był tak wzburzony tą historią, że nie wiem jak to wtedy funkcjonowało. W każdym razie on wystawił jakieś wezwanie i wezwał właśnie Arnolda na wizytę w jego gabinecie. On się tam stawił i lekarz mu zagroził, że jeżeli jeszcze raz zrobił coś podobnego, albo jeśli raz on się dowiół o tym, że on coś takiego zrobił, to trafił do psychiatryka i już nikt z tamtą nie wyjdzie. Oprócz tego, że jego trzecia żona złożyła takie zawiadomienie tego psychiatry, to jeszcze pojawiła się w prokuraturze i też zgłosiła tę sprawę. Natomiast trwała ona bardzo krótko i została zakończona na jej wniosek, dlatego że, powiedzycie u psychiatry, najwyraźniej Bogdan Arnold się w jakiś sposób okrzesał i obiecał swojej małżonce poprawę i rozpoczęcie leczenia.
Więc ona nie chciała mu tak już za bardzo psuć papierów. Natomiast ona nie wiedziała, że on ma jeszcze tam inne przewinienia. Przede wszystkim takie, że kabel, którym ją związał, był to kradziony kabel i został przyłapany na tej kradzieży. Więc za tę kradzież został skazany i tam dostał jakiś mały wyrok więzienia. Ale też ponownie zamknięto go za niepłacenie alimentów, więc on trafił znowu na jakiś czas do więzienia. Także to małżeństwo zakończyło się rozwodem. Niestety nie udało mi się dotrzeć do informacji, kiedy do tego rozwodu doszło.
Natomiast był to rok 64, a rok 66 był dla Bogdana Arnolda przełomowym rokiem, bo w tym roku, w maju, zmarła jego pierwsza żona, a on sam został zobligowany do opieki nad swoim synem, którego tak usilnie starał się przez 14 lat ignorować, nie płacąc alimentów, nie zajmując się nim w żaden sposób. Ja tego syna przygarnął, natomiast słowo opieka to jest w ogóle jakiś oksymoron w tym przypadku, bo Bogdan Arnold nie dość, że nie opiekował się w ogóle tym synem, nie karmił go, nie dbał o niego, to jeszcze w sytuacjach, w których brakowało mu np. na alkohol sprzedawał rzeczy, np. odzież tego dziecka.
Jako, że Arnold po wyjściu z więzienia i w momencie, kiedy wziął syna pod swój dach był samotny, a że miał wielkie potrzeby seksualne, o których wiemy ze znaniego byłych partnerek, to zapewniał sobie towarzystwo prostytutek. Jak możecie się domyślić, wtedy dziecko było w domu, dlatego, że chłopiec najprawdopodobniej sprzedziwiał się ojcu i nie chciał być świadkiem takiej sytuacji. Ojciec na czas tych wieczorów i schadzek wyrzucał go z domu, kazał mu nocować gdzieś na jakiejś działce znajomego. Natomiast kiedy chyba robiło się chłodniej, to czasami pozwalał temu synowi zostać w domu, ale wtedy kazał mu pić dużej ilości wódki, czego on nie chciał robić. I w akcie takiej chyba zemsty czy ukarania syna Arnold kazał mu obserwować jakieś jego brutalniejsze stosunki z tymi prostytutkami.
Jedna sytuacja, o której wiem, wyglądała tak, że na oczach tego syna jedną prostytutkę mimo jej sprzeciwu związał, rozebrał, mimo że syn też prosił ojca, żeby tego nie robił i uprawiał z nią seks na oczach tego syna. Syn chyba długo u ojca nie zabawił, dlatego, że w maju 1966 roku do niego trafił, a w październiku 1966 roku już go raczej w tym domu nie było. Więc nie wiem, gdzie on trafił. Jeżeli wy macie taką wiedzę albo słyszeliście kiedyś o tym, to dajcie proszę znać, chętnie się dowiem, jakie były dalsze losy tego biednego chłopca. Natomiast ojciec bawił się w najlepsze. I w październiku 1966 roku poszedł sobie do baru Kujawiak w Katowicach i tam poznał kobietę, Marię B.
, która go zaczepiła sama, prosząc o kupienie piła, dlatego że podobno kiedyś było to takie niezbyt dobrze widziane, kiedy kobieta sama sobie kupowała w jakimś barze czy w restauracji alkohol. On to piwo je kupił, sobie też kupił to piwo, do tego kupił kilkasetek wódki i sobie siedzieli, rozmawiali i bardzo dobrze im się podobno rozmawiało. On ją po latach opisywa jako szczupłą brunetkę, wieko około 30 i miała wschodnie akcent. I ta kobieta powiedziała mu, że pochodzi z wołynia, dlatego właśnie w taki sposób mówi. No i wieczór się toczył.
W pewnym momencie kobieta powiedziała, że ona by chciała już stąd wyjść i on zaproponował zamiast spaceru, żeby poszli do niego, bo podobno czuł, że ona chciała spędzić ten wieczór w jego towarzystwie. Ona nie protestowała, poszli do niego na ulicy Dąbrowskiego, poczęstowali jakimś alkoholem, znowu kanapkami. Kiedy robiło się coraz milej, on ją pocałował. No i kiedy to zrobił, ona zażądała od niego 500 zł. I on wpadł w taką furię, bo jakoś chyba nie wiem, nie wyłapał, że to jest prostytutka. Albo, co potem mówili milicjanci, konfabulował po prostu, bo bardzo wiele zeznań, które on składał, albo się wzajemnie wykluczały, albo po prostu były absolutnie bzdurne. Więc jego zeznań wynika, że on się bardzo zanerwował, że ona nie przedstawiła mu się z zawodu.
I ona się zbulwersowała, że on jej nie chce zapłacić. I zaczęła mówić mu, że jeżeli nie zapłaci jej tych pieniędzy, to mu zrobi takie piekło, że wszyscy będą wiedzieć, jakim jest złym człowiekiem czy tam, że będzie po prostu miał problemy. Rozdarła sobie podobno bluzkę, podrapała się, powiedziała, że pójdzie na milicję i powie, że on jej to zrobił. Więc ono chcąc ją uciszyć, zaczął ją dusić. Jako, że najprawdopodobniej nigdy wcześniej nikogo nie dusił, to postanowił uciszyć kobietę na stałe i wziął młotek do ręki i zaczął uderzać ją młotkiem. I wtedy dopiero poczuł, że jej ciało wiotczeje.
Kiedy kobieta przestała się ruszać, a on stwierdził, że nie żyje, schował ją do tapczanu, bo obawiał się, że ktoś po prostu do tego mieszkania kiedyś wejdzie przez przypadek i ją odkryje. I wyszedł z domu. Poszedł na miasto, bo nie wiedział, co z nią zrobić. I bał się tego, jakie konsekwencje mogą go czekać. I przez kilka dni zapijał te myśli i te wyrzuty sumienia. Po pięciu dniach wrócił do domu i nie wiedząc, co z nią zrobić, to przede wszystkim wyciągnął ją z tego tapczanu i włożył ją do wanny. Kupił chlor, obsypał ciało chlorem, dolał wody i w ten sposób zatrzymał dalszy rozkład ciała.
Natomiast ten chlor tego ciała nie rozkładał, więc on tam zaczął to ciało traktować jakimiś innymi specyfikami. Nie będę wchodziła w szczegół, bo to są takie już naprawdę mega brutalne i obrzydliwe opis, ale próbował naprawdę bardzo wielu metod. I w końcu mu się tam udało, nie wiem, czy z jakimś kwasem, czy z sodą kaustyczną. Coś jak w rewersie. Do tożsamości tej kobiety śledczym udało się dojść. Smutna historia jest taka, że ona była matką dwuletniego dziecka. Pochodziła ze Stargardu Szczecińskiego. I trudniła się prostytucją właśnie w Katowicach. Nie wiem, czy w Stargardzie też, ale ona przyjechała do jakiegoś krewnego, tam się w tych Katowicach zameldowała, a dziecko nie wiem, gdzie było.
I smutna historia też jest taka, że gdy ona została zamordowana, więc tak jakby nie wróciła do miejsca, w którym była zameldowana, nie miała kontaktu z rodziną i nikt przez wiele miesięcy nie zgłosił w ogóle jej zaginięcia. To jest taka nikomu niepotrzebna, nikomu nieznana kobieta. Kilka miesięcy później, 11 marca 1967 roku, Bogdan Arnold poszedł do innego baru w Katowicach. Ten bar nazywał się Mazur. I tam poznał kolejną kobietę, którą zaprosił do domu również. Przygotował jej kolację. Był bardzo gościnny. I z jednych z jego zeznań wynika, że w pewnym momencie ta kobieta, nie wiem, czy gdzieś sobie chodziła po tym mieszkaniu i odkryła zwłoki swojej poprzedniczki. No i kiedy ją odkryła, to pewnie wpadła w jakieś przerażenie.
Dowiedziała się o nim tej strasznej prawdy. Aby ją uciszyć, to Arnold postanowił ją zabić. Ję także udusił, a jej ciało potraktował już inaczej niż ciało Marii B. Dlatego, że rozciął to ciało, wyciągnął wnętrzności i część z nich rozwałkował, część z nich zmielił i to, co wyciągnął i zwwałkował i zmielił, spuszczało w toalecie. Udaj ręce tej kobiety wrzucił do wanny, w której znajdowały się zwłoki pierwszej ofiary, a głowę wrzucił do kotła z gorącą wodą i ugotował. Miesiąc później w restauracji Hungaria poznał kolejną kobietę, która była bardzo pijana. I wtedy już wiedział, że chce ją zabić, bo zabójstwa poprzednich dwóch kobiet przyniosły mu bardzo dużą satysfakcję i chyba jakąś ulgę.
Natomiast jak mówił w zeznaniach, zanim chciał ją zabić, to planował ją upodlić. Gdyż właśnie to upodlenie, to takie zwierzęcenie, pozbawienie kobiet godności jakiejkolwiek mocy sprawczej sprawiało mu niebywałą przyjemność, dawało mu niezwykłą satysfakcję. Więc tego 19 kwietnia zabrał kobietę do domu. Była to Stefania M. 31-letnia. I tam torturował ją dwa dni. Wszystko dlatego, że tego wieczoru 19 kwietnia zbyt mocno się upił, żeby móc ją zabić, więc poczekał do kolejnego dnia. Kiedy się obudził, to stwierdził, że jeszcze może ją wykorzystać i gwałcił ją prawdopodobnie przez cały dzień. I 21 kwietnia musiał iść do pracy, a więc postanowił po prostu pozbyć się problemu i zabić kobietę.
Tak jak poprzednie jego ofiarę, udusił ją, torebkę spalił, a zwłoki w całości wrzucił do wanny. Miesiąc później, w maju, poznał kolejną kobietę. Nazywała się Ruta. Tutaj akurat nie poznał jej w knajpie, tylko poznał ją gdzieś w okolicach dworca. Zapytał co będzie robić, zaproponował jej jakąś kolację, w każdym razie ona się znalazła w jego mieszkaniu. I on tutaj podawał dwie różne sprzeczne i wykluczające się nawzajem wersje wydarzeń. Pierwsza była taka, że oni flirtowali, ona z nim poszła do mieszkania, tam przez dwa dni uprawiali dziki seks i potem jemu się znudziło, więc ją zabił. Ale bardziej tutaj chyba jestem skłonna obierzeć tej drugiej wersji, czy pierwszej.
Kiedy zaprosił ją do mieszkania, ona już poczuła, że zginie, bo musiała już czuć zapach czy tam smród zwłok, które leżą, był to maj, więc pierwsze zwłoki leżą od października, drugie od marca, trzecie od kwietnia. I kiedy chciała wyjść z mieszkania, to nią udusił jej własną pończochą. To były zwłoki, które nawet już nie wylądowały w wannie, tylko wylądowały pod oknem w jego pokoju. To, że kobiety się nie pozbył, tak jak poprzednich, to znaczy trudno powiedzieć, żeby się pozbył poprzednich ofiar, natomiast nie zadał sobie trudu, żeby te zwłoki w jakikolwiek sposób, w cudzysłowie, zutilizować.
Pozostawił te kobiety pod oknem i zdał sobie sprawę, że już nie ma odwrotu, że to się prędzej czy później wyda i że nic nie sprawi, że on jest w stanie ukryć te zbrodnie, których dokonał. I w seznaniach on opowiadał, że wtedy stracił w ogóle chęć do życia i popadł w taką apatię. Było mu wszystko jedno i zobojętniał kompletnie, ale też już bardzo trudno było wytrzymać w domu. W domu już śmierdziało na potęgę, więc on wychodził cały czas z tego domu, pił gdzieś tam, chociaż raz na jakiś czas wracał pewnie, żeby się przebrać. Natomiast kiedy po jakimś czasie zobaczył w domu już te roje much, to uznał, że już nic z tym nie zrobi.
Zakleił okno gazetami, żeby przypadkiem nikt nie zobaczył, co się dzieje w środku i postanowił, że do domu w ogóle nie będzie wracał. Natomiast jak wiemy, po tym mokrym pęclu jednak parę razy chyba do niego wrócił. I 8 czerwca chyba właśnie planował jakiś powrót do domu. Natomiast kiedy znalazł się w okolicach swojej kamienicy, zauważył tłumy i zauważył straż pożarną i milicję i jakieś tam pewnie karetki. I domyślił się, że to chodzi o niego, że jego wielki sekret został odkryty. I postanowił się ukrywać. I ukrywał się przez tydzień gdzieś na jakichś działkach czy w jakichś krzakach, nie wiadomo gdzie. Natomiast potem tygodniu był bardzo zmęczony, no bo wiedział, że trwa naprawdę bardzo skuteczna obława.
Trudno było mieszkać w Katowicach i nie wiedzieć o tej sprawie i nie widzieć wizerunku tego człowieka nigdzie. Były jakieś pewnie ulotki, ogłoszenia i tak dalej. No i on taki głodny, wymęczony psychicznie i fizycznie zgłosił się do portierni jakiegoś zakładu pracy. Przedstawił się portierowi i poczekał na przyjazd radiowozu. Przyjechała milicja, zagarnęli go na jakieś przesłuchanie, pewnie pierwsze. I Bogdan Arnold od razu się przyznał do wszystkich czterech zbrodni. Co więcej powiedział, że zabił także swoją pierwszą żonę, tę, która umarła. I powiedział, że zrobił to w szpitalu. Kiedy ona leżała w szpitalu, to otrują ją luminolem. I wszystko dlatego, że ona mu zatruwała życie i on także ją zatruł. Metaforycznie jakoś chciał zakończyć jej życie.
Później się okazało, że to było wierutne kłamstwo, dlatego że pierwsza żona Arnolda zmarła z powodu udaru słonecznego. I zmarła we własnym domu, więc nie było żadnego szpitala, nie było innego powodu śmierci niż ten udar słoneczny. I to spowodowało, że milicjanci byli trochę w kropce, bo ofiary nie mogły mówić, bo nie żyły. I właściwie o przebiegu zbrodni mogli się dowiedzieć tylko od Arnolda. A ten najprawdopodobniej konfabulował. W toku śledztwa wyszła na jaw pewna bardzo smutna historia. Mianowicie taka, że między październikiem, czyli między pierwszą zbrodnią, a marcem, czyli zbrodnią numer 2, w lutym 67 roku, czyli w siarżczystą zimę, po klatce na ul. Dąbrowskiego 14 błąkała się, związana drutem, kompletnie naga kobieta.
Została tam znaleziona przez mleczarkę i chyba sprzątaczkę. I ta biedna dziewczyna, taka zachukana, powiedziała im, że jakiś mężczyzna z tej kamienicy wynajął ją do sprzątania, po czym uwięził ją, bił i nie chciał jej wypuścić. Ona się wymknęła, dlatego że on się upił i zasnął i udało jej się uciec z tego mieszkania. Te kobiety jakoś udzieliły jej jakiejś pomocy. No podejrzewam, że po prostu ją ubrały, zwyczajnie w świecie. I kazały jej iść na milicję. No i ta kobieta powiedziała, że pójdzie. Natomiast historia o sprzątaczce była zmyślona, bo po prostu była prostytutką i najprawdopodobniej nie chciała się dzielić tą informacją z jakimiś obcymi kobietami na ulicy, które nawet okazały jej życzliwość.
Ale pewnie gdyby powiedziała, co robi, no to może by nie były takie skłonne do pomocy. I ona poszła na milicję, przyznała się do tego, czym się trudni. Oczywiście pewnie ją to kosztowało wiele stresu, no bo też mogła ponieść konsekwencje tego, czym się zajmuje. I powiedziała, że mężczyzna, ona nie wie, jak on się nazywa, ale podała dokładny adres Dąbrowskiego 14x9. Wziął ją do siebie do domu, uwięził ją, związał, wielokrotnie zgwałcił i groził, że ją zabije. I ona jest przekonana, że on by ją zabił, gdyby nie zdążyła uciec. Natomiast milicjanci zareagowali tak, jak ona się najbardziej obawiała tego, że zareagują.
Czyli takie słynne, żonujące hasło Lepera, Andrzeja, sprzed wielu lat, pod tytułem jak można zgwałcić prostytutkę, więc tam też padły podobne skojarzenia. No i że pewnie jej się coś przewidział, albo on chciał troszkę mocniej, ona się na to nie zgodziła. I teraz taka rozstrzęsiona, na niego skarżyć. A poza tym to jest prostytutka, więc kto tam jej będzie wierzył. I wyobraźcie sobie, że nikt nawet się nie pofatygował, żeby do niego pójść, żeby sprawdzić, co tam się dzieje. I gdyby tam ktoś kiedykolwiek wszedł wtedy, w tym czasie, kiedy Ludwina G. , bo tak nazywała się ofiara, gdyby poszedł do tego mieszkania, to na pewno był od król zwłoki Marie B.
I do wszystkich kolejnych zabójstw najprawdopodobniej by nie doszło. A tak musiały zginąć jeszcze trzy kobiety, tylko dlatego, że ktoś uznał, że prostytutka po prostu jest niewiarygodnym świadkiem. Wsiedzi Arnolda byli zbulwersowani, oczywiście byli w szoku, dlatego że mieszkali z dziada-pradziada w kamienicy, w której zawsze mieszkała inteligencja. Zresztą to jest przepiękna kamienica. Wówczas była to bardzo dobra dzielnica Katowic. To jest centrum cały czas, ale taki dobry obszar tego centrum. No i opowiadając o nim, używali właściwie głównie takich sformułowań jak cichy, spokojny, niepozorny, całkiem dobrze ubrany, zupełnie przeciętny, może troszkę grubiutki. I że jedynym czym ich denerwował to właśnie tym, że zajął im pralnie, no ale tak trzeba było zrobić.
A po drugie to właśnie, że od jakiegoś czasu do jego mieszkania dobijały się strasznie głośno kobiety różne. I on im nigdy nie otwierał mieszkania, mimo że ci sąsiedzi wiedzieli, że on jest w domu. No to oczywiście po tym drastycznym odkryciu miałoby sens, no bo gdyby on kogokolwiek wpuścił do wnętrza mieszkania, to raczej by się od razu okazało, co tam się strasznego wydarzyło. Więc to też trochę pokazuje, że on sobie sam musiał wybierać ofiary. I chyba polegało to też na tym, że on je wybierał tak od zaspokojenia do zaspokojenia.
I między październikiem a lutym, no to to jest mnóstwo czasu, jakieś 5 miesięcy, między pierwszą a drugą próbą zbrodni, no bo to jakby w lutym miała miejsce ta sytuacja z kobietą, która ocalała. A potem nagle nastąpiło jakieś zagęszczenie tych czynów, bo właściwie co miesiąc zabijał kolejną kobietę. Od lutego do maja miał te epizody, z czego od marca do maja skutecznie co miesiąc zabijał jedną osobę. Po zebraniu wszystkich dowodów, ustaleniu tożsamości ofiar, rozpytaniu wszystkich dookoła na temat jego życiorysu, jego osoby i badań psychiatrycznych, rozpoczął się proces. Proces trwał kilka dni i ją obrony Arnolda była niepoczytalność.
Jego adwokaci namówili go właśnie do tego, żeby udowodnić niepoczytalność, że on po prostu miał jakieś silne zaburzenia i wysłać go na jakieś takie właśnie nawet dożywotnie leczenia, ale żeby się leczył, a nie żeby odsiadywał. Właśnie do żywocia to wszyscy wiedzieli, że mu nie grozi, tylko że mu grozi po prostu kara śmierci. No i proces zakończył się zresztą wynikiem właśnie takim, że został skazany na potrójną karę śmierci za zbrodnie numer 2, 3 i 4, natomiast za zbrodnię numer 1 został skazany na dożywocie. Potem sąd najwyższy ten wyrok zmienił na 4 dożywocia.
Natomiast Rada Państwa nie skorzystała z aktułaski, natomiast ja tego trochę nie rozumiem, bo rozumiem, że aktułaski to jest w ogóle chyba uniewinnienie człowieka, czy to jest właśnie ocalenie mu życia, natomiast jeżeli sąd wyższej instancji zmienia wyrok, to nie rozumiem dlaczego Rada Państwa jakby go cofa do tego pierwszego, że jednak ta kara śmierci w jego przypadku się odbyła. I w grudniu 1968 roku na Bogdanie Arnoldzie został wykonany wyrok śmierci. Przed śmiercią podobno miał ostatnie życzenie i było to zapalanie papierosa.
W całym procesie Bogdan Arnold mówił, że wszystko, co go w życiu spotkało złego, to pochodziło właśnie od kobiet, że on ich nienawidzi, że kobietą, której nienawidzi najbardziej to była pierwsza żona, która mu kompletnie uprzykrzyła życie oraz trzecia żona, która ponosi moralną odpowiedzialność za jego zbrodnię i na tyle symulował tę niepoczytalność, że nawet kiedy jeździł ze strażnikami samochodem, którzy tam pewnie go wozili między sądem a resztem, mówił, że zgwałci każdą kobietę, którą napotka w więzieniu. Natomiast w trakcie procesu zaznawały także jego różne koleżanki z pracy i były bardzo szczerze zdziwione tym, że Bogdan Arnold mówi, że on nienawidzi kobiet, bo nigdy by nie powiedziały o nim właśnie tego, że jest wobec kobiet w jakikolwiek sposób uprzedzony.
Więc prawdopodobnie był psychopatą, który się świetnie gdzieś tam ukrywał i miał jakieś sadystyczne skłonności. Zresztą nie musimy szukać daleko, znaczy daleko po drugiej stronie globu, ale na przykład w Stanach był taki słynny mordercę seryjny BTK, który też przecież był przywódcą jakiejś tam grupy kościelnej, był takim jakimś tam truperem, czyli taką obywatelską służbę powiedzmy porządkową pełnił. Był takim naprawdę bardzo dobrym, pomocnym obywatelem i przez kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt lat udało mu się ukrywać fakt, że jest seryjnym, bardzo brutalnym mordercą. Więc jakby rozumiem, że można się chować za taką maską. Ale Bogdan Arnold tak chował się przez bardzo niedługi czas, no bo po prostu natura gdzieś sama przemówiła w pewnym momencie i wydała go.
Dla mnie to strasznie taka wstrząsająca historia z kilku względów, bo ona tak pokazuje trochę bezbronność kobiet, a właściwie to bezbronność człowieka w takiej sytuacji. Nawet nie tylko kobiet, no pewnie gdyby tam trafił jakiś mężczyzna, to by to też zaskoczony jakąś pętlą wokół swojej szyi. Pewnie bez tego mieszkania nigdy nie wyszedł. Po drugie, bardzo mnie w tej sprawie przeraża ta bierność sąsiadów, bo rozumiem, że jeszcze jakieś robaki, które są mega uciążliwe, że można zwalić na coś faktycznie, że może coś się stało, że coś się zalękło i tak dalej. Ale tak hardkorowy smród, którego się nie da porównać do niczego, jest duszący, jest mdlący, obezwładniający i że ludzie to ignorowali.
Poza tym te sygnały o mięsie, które jest jakimiś kilogramami wyrzucane na śmietnik, te muchy w oknie. I że właściwie przez tyle miesięcy udało się to gdzieś tam ukrywać, ignorować właściwie. I kolejny aspekt jest taki, że bardzo smutnym jest dla mnie to, że właściwie można było zapobiec trzem zbrodniom, gdyby wysłuchano jednej biednej kobiety, która była wielokrotnie zgwałcona i pobita i która była prostotutką i tylko dlatego nie wzięto jej słów na poważnie. Jak mówi właśnie autorka jednego z moich źródeł, czyli takiego artykułu właśnie o Bogdanie Arnoldzie, że okazuje się, że chmara much w oknie miała większą siłę głosu, niż głos ofiary. Jedna jest ofiar. To jest taka smutna bardzo konkluzja tej historii.
No i oczywiście taki najbardziej chyba przerażający w ogóle aspekt tego to jest to, że taka zbrodnia zza ściany i właściwie właśnie taki cichy, niepozorny, zupełnie przeciętny pracownik fabryki, zupełnie przeciętny sąsiad, gość z baru, gość z tramwaju. Miał taką wielką moc, że zniszczył życie bardzo wielu osób, a odebrał je aż czterem. No i tyle. Taki to odcinek, trochę smutny, bardzo przerażający i upiorny. Nie wiem z jaką konkluzją. Uważajcie na siebie po prostu i nie chodźcie z mężczyznami do domów po jednym spotkaniu w barze. No może tyle. Tymczasem was żegnam i do usłyszenia następnym razem. Dziękuję wam za uwagę. .