VIDEO TRANSCRIPTION
Ten film porusza kontrowersyjny temat Powstania Warszawskiego i bada motywy stojące za powstaniem oraz trudności, z jakimi borykało się polskie podziemie. Program podkreśla rolę poszczególnych osób i organizacji, takich jak podziemna poczta, czy udział węgierskich wojsk w tłumieniu powstania. Zwraca uwagę na heroizm powstańców, wśród których byli nie tylko mężczyźni, ale także kobiety - jak Barbara Matys-Wysiadecka, odgrywająca kluczową rolę w ostatnim zwycięskim ataku na Pałac. Mimo braku broni, powstańcy dzięki pomysłowości i determinacji potrafili przetrwać. Film zastanawia się również nad skutkami Powstania Warszawskiego w kontekście II Wojny Światowej. Omawia niedobory żywności, z popularną zupą jęczmienną z browaru. Mimo ogromnych strat, film zastanawia się, czy powstanie pokazało Stalinowi, że Polacy to naród, z którym trzeba się liczyć, czy była to po prostu błędna decyzja, która doprowadziła do śmierci setek tysięcy ludzi.
Program zawiera treści nieodpowiednie dla dzieci oraz kontrowersyjne skróty myślowe. Jeśli więc jest to dla Ciebie poważny problem, zrezygnuj z dalszego oglądania. Chociaż pewnie będziesz żałować. Mało jest w naszej historii tak żywiołowo dyskutowanych tematów jak Powstanie Warszawskie. Mówi się o nim sporo, ale z reguły porusza się kwestie, których absolutnie nie powinniśmy oceniać. Czy warto było zaczynać powstanie? Czy Polacy mieli jakiekolwiek szanse? A pod tą warstwą nic nie wnoszącego pierdzielenia niknął naprawdę świetne historie. Słyszeliście na przykład o tym tragicznym w skutkach wybuchu miny samobieżnej pułapki Goliad, gdzie zginęło jakieś 300 osób? Pewnie słyszeliście. A prawda jest taka, że nie było żadnego Goliada. I żadnej pułapki.
Zdziwieni? To dopiero początek, bo dziś pokażemy Wam Powstanie Warszawskie, jakiego do tej pory nie poznaliście. Już teraz w Historii bez Cenzury. POWSTANIE Mimo, że temat jest dość znany, to dla porządku powiedzmy sobie, jak wyglądała sytuacja zaraz przed wybuchem powstania. Niemcy dostawali już łomot na obu frontach, a do Warszawy zbliżały się radzieckie czołgi. Z jednej strony wiadomo było, że wojna już długo nie potrwa, ale z drugiej Stalin, zresztą nie bez powodu, nie cieszył się zbytnią sympatią Polaków i nikt nie chciał bez sprzeciwu iść prosto w jego łapska. Nieprawda. Ja chciałem.
W związku z tym dowództwo Armii Krajowej stwierdziło, że jeżeli uda się wyzwolić stolicę wcześniej i przyjąć Sowietów jako gospodarze, to wąsaty psychopata, tym razem ze wschodu, uzna, że z Polakami nie ma żartów i będzie ich traktował poważniej niż wcześniej podbite narody. Oczywiście to była szczytna wizja ludzi myślących perspektywicznie, albo jak kto woli, naiwnych, bo tutaj mamy piękny przykład na to, że historia jest naprawdę prostsza niż to, co wam tłumaczą. Jak to kiedyś określił pan Linda w trochę mocniejszych słowach, ludzie, którzy stanęli do powstania, byli na tych Niemców po prostu wściekli. Za te wszystkie lata okupacji, morderstw, chcieli się na nich po prostu zemścić.
I mimo, że wiedzieli, że mają marne szanse, to i tak chcieli chociaż na chwilę poczuć się wolni. Chcieć przez chwilę pożyć, chcieć mieć szansę na chwilę normalności. Okej. O to warto się bić. Skoro już wiemy, że motywacja była ogromna, to zobaczmy jak wyglądały matematyczne szanse. Jeśli byłaby to walka na pięści, to powstańcy mieliby zwycięstwo w kieszeni, bo było ich 36,5 tysiąca, czyli grubo ponad dwa razy tyle, ile było wtedy w Warszawie hitlerowców. No ale niestety w tym miejscu kończą się dla nas pozytywne statystyki. Bo tylko mniej więcej 3,5 tysiąca naszych było faktycznie uzbrojonych. Brakowało dosłownie wszystkiego. Spora część broni była wytwarzana w konspiracji.
Z amunicją też szału nie było, bo mogło jej starczyć maks na trzy dni i to przy oszczędnym używaniu. Do broni, której używali powstańcy jeszcze sobie wrócimy, ale na razie już na wstępie. Podkreślmy sobie, że było kijowo. No ale od czego są sojusznicy? No nie do końca, bo tutaj klasycznie już się na nich przejechaliśmy. Anglicy byli bardzo opornie nastawieni do pomagania nam, do tego stopnia, że polscy piloci na pomoc powstańcom musieli latać bez zgody dowódców. Poza tym nasz odwieczny przyjaciel Stalin nie pozwolił aliantom lądować po radzieckiej stronie frontu, więc nasi piloci musieli trzaskać cholernie niebezpieczne i długie kursy, po półtora tysiąca kilometrów w jedną stronę. Ale to nie wszystko, bo najtrudniejsze były same zrzuty.
Warszawa była zadymiona, wiatr też nie ułatwiał roboty. Żeby to sobie uzmysłowić, weźmy za przykład 18 września, kiedy z 1284 zrzuconych zasobników do powstańców trafiło tylko 188. To oddaje skuteczność porównywalną z tą, którą zaprezentowała swoim kibicom reprezentacja Rosji na ostatnim euro. Mimo, że nawet najlepiej zorganizowane państwo podziemne miało problemy z ukryciem tak wielkiego powstania, to udało się zaskoczyć Niemców i pierwsze cztery dni powstania były pasmem sukcesów. Ale później Niemcy się ogarnęli i trzeba było przejść do desperackiej obrony. Przebieg powstania znajdziecie na setkach stron w internecie, w dziesiątkach książek, więc nie będziemy Wam go przedstawiać.
Zamiast tego powiemy, jak wyglądało życie w powstańczej Warszawie, którą Hitler dla przykładu kazał zrównać z ziemią, żeby wszyscy wiedzieli, że przeciwko Rzeszy się nie powstaje. Powstanie warszawskie to historie pojedynczych osób, ale też całych organizacji, o których być może nie wszyscy wiedzą, więc o nich też wspomnimy, a zaczniemy od poczty. Tak, tak, już kilka dni po wybuchu powstania została przez harcerzy z szarych szeregów zorganizowana poczta polowa. I ktoś może pomyśleć, że to jakaś głupota, ale gwarantuję, że nie chodziło o wysyłanie kartek na urodziny. Nie, nie, często listy były jedyną formą kontaktu z bliskimi, którzy zostali w innej dzielnicy walczącego miasta i nie wiadomo było nic o ich losie.
W samym tylko sierpniu harcerze dostarczyli 166 tysięcy listów. Każdy z nich mógł mieć maksymalnie 25 słów, był poddany wojskowej cenzurze, ba, poczta polowa miała nawet swoje znaczki. Tam właśnie działał Albatros, w sensie nie taki ptak, bo on by raczej za dużo nie przeniósł, ale to był pseudonim Jerzego Kasprzaka, który wykonując swoje zadania 3 sierpnia został złapany przez Niemców i razem z innymi Polakami przewieziony do siedziby gestapo przy Szucha. I tutaj się na chwilę zatrzymajmy, bo mamy piękny przykład typowo polskiego zachowania. Bo fakt, możemy się kłócić, ale jak przyjdzie co do czego, to nie ma innego narodu, który tak jak my byłby w stanie się zmobilizować. Polacy szybko przebrali Jurka za dziewczynkę i umieścili między kobietami.
Tylko dlatego uniknął rozstrzelania. Zresztą dwa dni później uciekł Niemcom i mimo pewnie sporej traumy kontynuował wykonywanie swoich zdań jako zaopatrzeniowiec, zwiadowca i łącznik. Ale, ale, wszyscy wiemy, że Polacy i to w różnym wieku walczyli w powstaniu, ale mniej już się mówi o reprezentantach innych narodów. Tak się składa, że powstanie warszawskie to kolejny w historii dowód na to, że Polak i Węgier to dwa bratanki. Bo Niemcy do pacyfikacji powstania sprowadzili również właśnie oddziały węgierskie, ale one ani myślały bić się z Polakami. Mamy na to dowód w postaci słów jednego z dowódców, którego ekipa miała pacyfikować Puszczę Kampinoską. Do polskiego dowództwa wysłał wiadomość, w której stwierdzał, że oni bić się nie chcą.
Wysyłają ich, no to muszą iść, ale oni tylko przejdą przez Puszczę i jeżeli nikt im nie będzie sprawiał problemów, to nie ma sprawy. Poza tym w powstaniu walczyli też Francuzi, Słowacy, Australijczyk, ale że Warszawy bronił Murzyn, to chyba nie każdy z Was wie, co? Nazywał się August Agbola O'Brown i był z pochodzenia nigeryjczykiem, ale był z tym miastem związany bardziej niż niejeden przedstawiciel ludności napływowej do naszej stolicy dzisiaj. Zwłaszcza ci, którzy po krótkim bytowaniu w Warszawie nagle zaczynają szpanować i gwiazdożyć, a każdy z nas zna taką osobę. Teraz ty w takiej wielkiej Warszawie mieszkasz. No fajne, dużo łatwiejsze jest życie w Warszawie, jest więcej możliwości. Naprawdę, więcej predyspozycji wszystkiego.
Ale wracając do O'Browna, skąd on się w ogóle wziął w Warszawie? Przed wojną był muzykiem jazzowym i to takim naprawdę wybitnym, bo grywał w najlepszych klubach w mieście i zżył się z Warszawą tak bardzo, że kiedy wybuchła wojna, to na ochotnika zgłosił się, żeby bronić miasta. W powstaniu walczył jako strzelec o pseudonimie Ali. Przeżył powstanie, choć do dziś nie wiadomo jak udało mu się wydostać z cywilami, ale po wojnie wrócił do swojego ukochanego miasta i nawet przyznał się nowej władzy, że był w AK i walczył w powstaniu. To wymagało nie lada odwagi, ale O'Brown był z tego zbyt dumny, żeby trzymać to tylko dla siebie.
Później jeszcze przez długie lata widywano go w Warszawie jak grał jazz i dopiero w 1958 roku dzielny strzelec Ali wyjechał do Wielkiej Brytanii. Inną kwestią, która może Was zdziwić jeszcze bardziej jest fakt, że powstańcy planowali utworzyć marynarkę wojenną. No może taką bardziej marynareczkę, ale to i tak niesamowite. Ktoś też pewnie słusznie zauważył, że no wow, hola hola, Warszawa nie za bardzo ma bezpośrednią styczność z morzem. Tak, ale po co komu morze jak jest w mieście wielka rzeka. Marynarze, którzy po kampanii wrześniowej zeszli do podziemia i teraz walczyli jako powstańcy dostali rozkaz opanowania kutra patrolowego, który stacjonował w Porcie Czerniakowskim.
Oddział liczył 50 ludzi, ale niestety Niemcy wyczuli co się święci i wyprowadzili ważniejsze jednostki z portu. Udało się jednak zdobyć kilka innych jednostek, no ale niestety szybko poszły na dno, bo umówmy się, pogłębiarka, jednostka pasażerska i kilka pływających przystani przy najlepszym przeszkoleniu i szczerych chęciach i tak średnio nadawały się do walki. Jednak kto wie, gdyby udało się przejąć uzbrojone jednostki, to może powstańcy opanowaliby na brzeże, zabezpieczyli przeprawę przez Wisłę i zmienili losy walk. Poza marynarzami wśród powstańców walczyli również m. in. minerzy, czyli spece od ładunków wybuchowych, ale, ale były tam też dziewczyny. M. in. Barbara Matys-Wysiadecka, bez której pomocy nie udałby się prawdopodobnie ostatni, zwycięski atak na pastę 20 sierpnia.
Kiedy jej ekipa znalazła się w pułapce i sytuacja wyglądała na taką bez wyjścia, to z iście ułajską fantazją stwierdziła, że no zaraz, przecież jedną ścianę można wysadzić. Powiedzieliśmy już sobie, że powstańcy mieli ogromne problemy z bronią, a w zasadzie z jej brakiem, ale to nie znaczy, że nawet takiej sytuacji nie starali się zaradzić używając typowo polskiej pomysłowości. Niemcy byli przekonani, że Polacy będą do nich strzelać tylko ze zdobycznej broni, ale wtedy po raz kolejny przekonali się, że to my jesteśmy królami Undergroundu. Ekhm, proszę nie uogólniać, mi się na przykład ten Underground znudził. Polacy w absolutnej tajemnicy produkowali błyskawice, pistolety maszynowe, które może nie były jakimś mistrzostwem świata, ale pozwalały walczyć.
Poza tym stworzyli też granatnik, czym absolutnie zaskoczyli Niemców. Ale ktoś może spyta, dobra, dobra, ale skąd brali na przykład materiały wybuchowe? Już mówię, z niewypałów. Największym kąskiem były niewypały pocisków wystrzeliwanych z dział kolejowych. Z takiej bestii można było wyciągnąć nawet półtorej tony trotylu. To nadal nie koniec, bo Polacy w trzynaście dni stworzyli samochód pancerny Kubuś, którego użyli na przykład przy ataku na gmach uniwersytetu. Ale to nadal nie wszystko, bo może nie wszyscy wiedzą, że nasi używali bardzo widowiskowej broni, jaką były miotacze ognia. Chociaż tutaj akurat mieliśmy trochę pecha, bo niedługo przed wybuchem powstania Niemcy odkryli tajne magazyny i można było użyć tylko trzydziestu z mniej więcej dwustu wyprodukowanych egzemplarzy.
Polacy całkiem nieźle radzili też sobie ze zdobywaniem niemieckich czołgów. Zdobyli dwie Pantery i jednego Tygrysa. Dwie z tych maszyn brały czynny udział w walkach, ale niestety w pewnym momencie trzeba je było porzucić. Dlaczego? No bo w trudnych warunkach powstania ciężko było tego typu maszyny serwisować. Co innego gdyby to był pokój, bo wtedy wszyscy dobrze wiemy, że polscy mechanicy i specy od blacharki potrafią zrobić cuda. Andrzeju, nie denerwuj się. Jak mam się nie denerwować? Zaraz wyklepiemy. Na pewno już nie wyklepisz. Wyciągniemy z mojego wozu i damy tobie. Takiego błotnika już nie dostanę. No to kupimy spraya i będziemy malować.
Jednak najgłośniejszym i zdecydowanie najbardziej tragicznym w skutkach przejęciem wrogiego sprzętu było zdobycie Goliata. Tylko, że no właśnie. To wcale nie był Goliat. Samobieżna mina pułapka jak głosi popularna teoria. To historia trochę niewygodna, ale w żaden sposób nie ujmuje bohaterstwa powstańcom, a pewne kwestie warto sobie wreszcie wyjaśnić. Zdobytą maszyną był Borgwardt 4, nosiciel ładunków wybuchowych. Z grubsza polegało to na tym, że był to pojazd, na przodzie którego było umieszczone 500 kg ładunku wybuchowego. Takim bydlakiem podjeżdżało się pod barykadę, kierowca zwalniał ładunek i się wycofywał, a później bombę odpalano zdalnie. Podczas jednej z akcji Polacy obrzucili taką maszynę butelkami z benzyną.
Kiedy niemiecki kierowca zorientował się, że z przodu jego fury płonie właśnie pół tony ładunku wybuchowego, to uciekł, a Polacy przybiegli, ugasili pojazd i go przechwycili. Początkowo byli bardzo ostrożni, bo wiedzieli o samobieżnych minach-pułapkach Goliad. Najpierw pojazd mieli zbadać saperzy, ale niestety ciekawość wzięła górę. Jeden z kaprali wsiadł do środka, odpalił i triumfalnie ruszył przez starówkę. Kierujący żołnierze twierdzili, że mają na to zgodę dowództwa, ale kłamali. Nikt im takiej zgody nie wydał. Tłum wokół zdobytej maszyny robił się coraz większy, bo Polacy cieszyli się z tego, no przecież dużego sukcesu, jakim było zdobycie niemieckiego ciężkiego sprzętu. Było między 18 a 19, kiedy rozległ się potężny huk.
Załoga Borgwarda wyparowała w eksplozji, a cała okolica pokryła się ludzkimi szczątkami. Z 300 ofiar udało się zidentyfikować tylko jedną trzecią. Przez lata myślano, że była to pułapka zastawiona przez Niemców, ale dziś uważa się, że to był po prostu nieszczęśliwy wypadek. Ktoś z obsługi w podnieceniu pociągnął za dźwignię zwalniającą ładunek, wcisnął przycisk, żeby zobaczyć co się stanie? A co się stało, wiemy wszyscy. Żeby trochę odejść od tego smutnego tematu, powiedzmy sobie o kwestii bardzo przyziemnej, ale niezwykle istotnej. Mianowicie o tym, co powstańcy jedli. Nie było żadnych zapasów, bo dowództwo założyło sobie, że zostaną one zdobyte na niemieckich garnizonach. Ale niestety się nie udało i trzeba było improwizować.
Najpopularniejszym, nazwijmy to, daniem wśród powstańców była tak zwana plój zupa. Brzmi to potwornie, ale wbrew pozorom była gotowana z jęczmienia. Skąd w Warszawie jęczmień? Ze zdobytego magazynu lokalnego browaru. W ten sposób gotowana zupa była często jedynym ciepłym posiłkiem, jaki powstańcy jedli w ciągu dnia, ale niestety i jęczmienia zaczęło wkrótce brakować i w połowie września zapanował głód. Nawet kiedy powstanie chyliło się już ku upadkowi, to powstańcy walczyli dalej i widzieli szansę. Czemu? Bo liczyli na pomoc, ale już nie obcych państw, tylko rodaków. No i rodacy oczywiście chcieli pomóc, ale co z tego, skoro alianci mieli inne plany. Brygada spadochronowa Sosabowskiego została przez nich skierowana nie do Polski, a do Holandii.
Podobnie jak nasi piloci, którzy w czasie, kiedy niemieckie maszyny bez trosku hulały sobie nad Warszawą, bronili Londynu przed latającymi bombami V1. Anglicy tłumaczyli się brakiem pozwolenia od Stalina i problemami technicznymi, ale jak było naprawdę, możemy się tylko domyślać. No albo oprzeć się na wcześniejszych doświadczeniach. Bo my jesteśmy narodem z tradycjami! Powstanie Warszawskie skończyło się 2 października 1944 roku i jego bilans był straszny. Po naszej stronie zginęło 16 tysięcy żołnierzy, a rannych zostało 25 tysięcy. Po stronie Niemców zginęło 17 tysięcy, a 9 tysięcy odniosło rany. I można by pomyśleć, że biorąc pod uwagę różnice w uzbrojeniu, to całkiem niezły wynik. Ale są jeszcze cywile. Zginęło 200 tysięcy osób.
Kolejnych 50 tysięcy trafiło do obozów, a jeszcze 150 tysięcy na przymusowe roboty. I to nadal nie koniec, bo w walce zostało zniszczone 25% miasta, ale po zakończeniu powstania, zgodnie z rozkazem, Niemcy zaczęli równać z ziemią naszą stolicę. Czy powstanie pokazało Stalinowi, że Polacy to waleczny naród, trzeba się z nimi liczyć i dzięki niemu nie skończyliśmy jako kolejna republika ZSRR, a Armia Czerwona nie zatrzymała się na przykład na Renie? Czy może było to po prostu głupie wysłanie na śmierć setek tysięcy ludzi? Nie mamy prawa tego oceniać. Mogą to robić tylko żyjący jeszcze powstańcy. Czemu? Bo to były decyzje podejmowane w strasznych czasach.
I jeżeli ktoś dzisiaj twierdzi, że w 100% jest w stanie ocenić, jakby się w takiej sytuacji zachował, to nie ma racji. Obyśmy nigdy nie musieli podejmować takich decyzji, ale jeżeli już takie czasy nadejdą, to dopiero wtedy wszyscy zrozumiemy, że kolejne pokolenia żyjące w zupełnie innych warunkach też nie mają prawa nas oceniać. .