VIDEO TRANSCRIPTION
Odcinek ten, przygotowany we współpracy z NordVPN, przenosi nas w czasy PRL-u, ukazując absurdalne sytuacje dnia codziennego. Zobaczysz, jak przymusowy czyn społeczny i niedzielne czyny partyjne wpływały na pracę, która stawała się coraz mniej sensowna i wartościowa. Dowiesz się o problemach z pozyskiwaniem papieru toaletowego, braku papieru ogólnego i próbach rozwiązania tych problemów przez władze. Odkryjesz, jak wyglądała sytuacja z brakiem jedzenia i jak rząd wprowadzał zamienniki różnych produktów spożywczych, w tym kiełbas i czekolady. Poznasz również historię cukru w Polsce, braki cukru spowodowane niewystarczającą ilością cukrowni i eksportem części produkcji. Odcinek przedstawia również rolę alkoholu w budżecie państwa, problem z nielegalnym alkoholem i kreatywne sposoby zarabiania pieniędzy w tamtych czasach. Zwraca uwagę na absurdalne sytuacje i językowe osobliwości tamtych czasów, jak dziwaczne tłumaczenia, nietypowe jednostki czasu i brak pewnych towarów. Na koniec podkreśla znaczenie sprytu i przystosowawczości w tamtych czasach, potrzebę ochrony własności i naprawy rzeczy zamiast kupowania nowych. Na koniec przypomina o potencjalnych zagrożeniach internetu i znaczeniu korzystania z VPN i innych środków bezpieczeństwa do ochrony danych osobowych. Pamiętaj, że skorzystanie z personalizowanego linku w opisie filmu da Ci dodatkowy bonus przy zakupie dwuletniego planu NordVPN.
Partnerem odcinka jest NordVPN. Chociaż pewnie będziesz żałować. Już parę razy opowiadaliśmy wam o PRL-u i okazywało się czasem, że nie wszystko było w niektórych aspektach takie złe. Na przykład wczasy miały swoje plusy, a za takie wyniki piłkarskiej kadry jak wtedy, wielu dzisiejszych kibiców naprawdę wiele by oddało, ale nie czarujmy się. To były tylko perły w morzu gnoju i dziś kolejna garść przykładów. Kolejna garść dowodów, a konkretnie zajmiemy się. . . absurdalnymi sytuacjami w życiu codziennym. One kosmicznie brzmią z dzisiejszej perspektywy, ale opowiemy wam też o tym, jak władza starała się tłumaczyć ludziom, oczywiście tylko przejściowe problemy, tłumaczyć, czemu one nastąpiły i już wtedy brzmiało to abstrakcyjnie.
Skąd brało się papier toaletowy? Czy w śmieciach zachodnich dyplomatów szperali tylko szpiedzy? I czy na niektórych tych absurdach dało się zarobić? Czas na nowy odcinek Historii bez Cenzury. W zasadzie można by pomyśleć, że absurdalne sytuacje nie powinny jakoś przesadnie ludzi w PRL-u dziwić, skoro byli do nich przyzwyczajeni już od czasów szkolnych. To właśnie w szkole najdłużej utrzymała się tradycja czynu społecznego. Czyn społeczny to była taka praca ku chwale ojczyzny. Niby dobrowolna, ale taka to była dobrowolna robota, jak dobrowolna obecność na wigilii w pracy. Zapewne wiecie, co mam na myśli. Początkowo nie było to nawet wcale takie głupie, bo lokalne społeczności, szkoły, zakłady pracy sprzątały właśnie w czynie społecznym choćby zniszczenia wojenne.
Miało to też służyć integracji ludzi i zapewne niejedno małżeństwo zaczęło swoją historię właśnie od takiego społecznego czynu. W latach 70-tych wjechały tzw. niedziele czynu partyjnego, które polegały na przymuszaniu zakładów pracy i szkół do różnego rodzaju robót, czasem nawet pożytecznych. Częściowo po to, żeby odciągnąć w ten dzień ludzi od kościołów, a częściowo po to, żeby propaganda mogła z dumą głosić, że ludzie pracując nawet w niedzielę w ten sposób pokazują swoje poparcie dla partii. Wow, po pierwsze. A po drugie, jakoś już nie dodawano, że z biegiem lat Ta praca zaczęła się robić coraz bardziej bez sensu i stawała się robotą dla samej roboty. Nic w zasadzie wartościowego nie niosła. Dochodziło już w latach 80. do sytuacji, jak np.
jedna klasa miała kopać piach, druga przesypywać ów piach z jednej kupy nad drugą, a trzecia miała zakopać dziurę, którą wykopała klasa numer jeden. Jak to w komunizmie. Bez sensu, byle razem! Inny szkolny absurd był związany z pozyskiwaniem papieru. Początkowo toaletowego i już chyba o tym wspominaliśmy kiedyś w odcinku, ale warto przypomnieć, że to nie było wcale tak pięknie, że w tamtych czasach, jak się skończył papier toaletowy, to się szło do sklepu z pewnością, że on tam akurat będzie do kupienia. Nie, nie, bardzo często nie było, ale spoko. Można go było jeszcze dostać na skupie makulatury. Wystarczyło odpowiednio dużo gazet oddać albo jakieś niepotrzebne książki i już można się było cieszyć upragnionym szarym. . . szorstkim papierem. To znaczy nikt raczej nie pragnął akurat szorstkiego, ale tylko taki był.
Niestety dla władz dość szybko okazało się, że zaczyna w kraju brakować papieru i to nie tylko toaletowego, ale papieru ogólnie, a to rzecz bardzo ważna choćby w biurokracji, zwłaszcza, że przecież powszechnie nie używano jeszcze wtedy komputerów. Cóż więc zrobić? Klasyka komunistycznego rozwiązywania problemów. Po pierwsze trzeba znaleźć jakiegoś mniej lub bardziej realnego wroga. Tutaj uznano, że za problemy w kraju z dostępnością papieru odpowiadają. . . tajemniczy handlarze nielegalnym papierem na czarnym rynku. Kiedy wroga nie udało się z jakiegoś powodu pokonać, to zaczęto cichcem szukać oszczędności w urzędach, a jak i to nie wystarczyło, no to wjechała faza trzecia rozwiązywania problemu w komunistycznych realiach, czyli desperacki apel, ludzie pomóżcie.
Oczywiście nikt tego tak nie nazwał, jak w przypadku Wielkiej Wojny Ojczyźnianej w Związku Radzieckim, czy kryzysu gospodarczego w PRL-u, nie znalazł się żaden polityk z odpowiednio dużymi jajami, żeby powiedzieć ludziom wprost, my spieprzyliśmy, Ale wy będziecie płacić! Nie, zamiast tego znowu ubrano to w ładne propagandowe hasła wspólnej walki z przejściowymi problemami i kazano ludziom zakasać rękawy, w tym uczniom, a w zasadzie zwłaszcza uczniom. To oni mieli walczyć na pierwszej linii tej wojny z brakiem papieru. Mieli po prostu oddawać na makulaturę tyle, ile będą w stanie, a nawet i więcej, bo z czasem państwo zaczęło śrubować normy jak porządne korpo. Małgosiu, lubisz często wracać do swoich ulubionych książek o dalekich cywilizacjach? No trudno.
Jasiu, może chciałbyś zostawić sobie te swoje ulubione czasopisma o modelarstwie? No, przykro nam Piotrek! Lubisz czytać dzieła Lenina? A, no to w porządku. Poza tym i tak nikt ze strachu tego na skupie nie przyjmie. Ale pozostałe rzeczy obowiązkowo na makulaturę! Tego chciała władza, ale Polacy nie po raz pierwszy i nie ostatni zrobili ją w wała, bo bardzo szybko na skupach makulatury zaczęły się pojawiać do kupienia za naprawdę niewielkie pieniądze już przygotowane paczki makulatury. Generalnie polegało to na tym, że uczeń przynosił do skupu paczkę. paczkę makulatury, a potem rodzice ją odkupowali i dzieciak przenosił ją znowu. I tak wielokrotnie. Ta sama paczka makulatury była rejestrowana za każdym razem jako nowa i w statystykach wyglądało to po prostu pięknie.
Młodzież tonami oddaje makulaturę, tylko cały czas z jakiegoś powodu papieru brakowało. Naturalnie w tych ciekawych czasach innych rzeczy też brakowało. Bez papieru człowiek przeżyje, również toaletowego, gorzej z brakiem jedzenia, toteż pojawiły się receptury zastępcze. Władza kazała na przykład do kiełbas upychać takie rarytasy jak skóry, wymiona, albo jak głosiła oficjalna wersja, nakazano. . . Właściwie zagospodarować i wykorzystać w surowce podrobowe niższych klas mięsa i skórek zalegających ówcześnie w magazynach przemysłu. Naukowcy byli. . . Oczarowani geniuszem rządzących! Oczywiście ci naukowcy, którym zależało na dalszej karierze, albo tacy, którzy w ogóle nie istnieli.
Nieważne, ważne, że propaganda mogła z dumą ogłosić, że nauka dała zielone światło, bo okazało się, że nie tylko te mięsne miksy są w zasadzie tak samo odżywcze jak normalna kiełbacha, ale są w zasadzie nawet zdrowsze z uwagi na większą zawartość białka. Potem był jeszcze taki pomysł, żeby do parówkowej czy mortadeli pchać jeszcze soję, ale okazało się, że nie ma tyle soi. Najsłynniejszą recepturą zastępczą za komuny był jednak produkt czekoladopodobny. Projekt z lat 80. , który powstał, jak państwu zaczęło brakować waluty na zakup ziaren i masła kakaowego, czyli generalnie dość istotnych rzeczy przy produkcji czekolady. Ale z pomocą wjechali specjaliści z zakładów przemysłu cukierniczego imienia 22 lipca, bo tak przemianowano na jakiś czas upaństwowione zakłady Wedla. Owi specjaliści powiedzieli spoko, spoko, droga, władzo, nie ma problemu.
My przy użyciu tańszych rzeczy, na przykład oleju palmowego, a nawet rzepakowego, zrobimy taki produkt, z czego zwykły człowiek ni chuchu nie odróżni od normalnej czekolady. Śmiałe to były deklaracje, tym bardziej, że ludzie momentalnie się szczaili i to nie tylko dlatego, że na opakowaniach było napisane produkt czekoladopodobny. Zresztą chociaż tyle dobrego. Propaganda jednak nie dawała za wygraną i stwierdzono, że trzeba ludziom wytłumaczyć, czemu ów produkt jest dobry, a nawet lepszy, mimo że jednak różnica w smaku jest. No i tutaj wjechały kolejne fakty, wyssane wiadomo skąd. Na przykład, że. . . Uff, produkt czekoladopodobny jest lepszy od czekolady, bo się łatwiej trawi, a poza tym to już jest taki trend, również na zachodzie. W RFN czy w Szwecji to już się też przechodzi na produkty czekoladopodobne. Ludzie uwierzyli? No raczej nie.
Ludzie kupowali? Tak, bo po prostu nie mieli za bardzo wyboru. Ale to już nie lepiej było w akcie desperacji, żeby zaspokoić swój słodki głód, zamiast produktu czekoladopodobnego jeść po prostu cukier łyżkami? No chyba was pogrzało. Cukier niemal przez cały PRL był jednym z najbardziej pożądanych towarów i trzeba się było zdrowo nagimnastykować, żeby go zdobyć. Zanim opowiemy sobie czemu był tak pożądany, to wyjaśnijmy sobie czemu go wiecznie brakowało. Otóż według propagandy winę za ten stan rzeczy należy zrzucić na buraki, ale nie chodziło oczywiście o członków partii, tylko o buraki po prostu cukrowe. miało być w nich zbyt mało cukru. Zresztą echo tego poglądu znajdziemy w jednej z ówczesnych komedii, w której naukowiec stara się zwiększyć zawartość cukru w cukrze.
Coś jednak musiało być nie tak, skoro w takim buraczanym imperium, a faktycznie wtedy w Polsce uprawiano buraki na dwa razy większej powierzchni niż dziś Cały czas cukru brakowało. Otóż wynikało to z tego, że faktycznie buraków było po prostu od cholery, za to cukrowni względnie niewiele i one nie wyrabiały z przetwarzaniem tego wszystkiego. Dochodziło więc do sytuacji, że buraki po wykopaniu na przetworzenie czekały na wielkiej kupie ze trzy miesiące, a w tym czasie usychały albo gniły jak popadał deszcz. Więc. . . połowa zbiorów, a w niektórych latach nawet ponad połowa zbiorów po prostu przepadała, a to nie wszystko. Bo i tym, co udawało się przetworzyć, spokojnie można by zaspokoić potrzeby polskich konsumentów, ale nie do czekanie, bo lwia, część naszego cukru i tak szła na eksport.
I to wcale nie do Związku Radzieckiego, jak można by podejrzewać, tylko na zgniły zachód, bo może i kapitaliści to świnie, ale jednak całkiem nieźle płacą. Tym bardziej, że płacą w twardej walucie, której państwo potrzebowało na inne zakupy albo na spłacanie rachunek. horrendalnych kredytów. To było ważniejsze niż potrzeby obywateli. Stąd mała dostępność cukru, a co za tym idzie jego ekskluzywność. A Polacy cukru pragnęli z paru powodów. Cukier uważano za całkiem niezłe zabezpieczenie na ciężkie czasy. Cukier się nie psuje, w razie czego z racji jego stanu skupienia łatwo wydać resztę, że się tak wyrażę. Oczywiście cukier przydaje się w kuchni, można nim sobie posłodzić herbatę, ale nie oszukujmy się, bardzo ważne było też to, że cukier przy udziale innych składników i odrobiny magii potrafi zamienić się w alkohol.
I zostańmy przy tym alkoholu, bo on był bardzo ważny w całym tym cukrowym absurdzie. W pewnym momencie o brak cukru na rynku, propaganda zaczęła oskarżać już nie same buraki, tylko bimbrowników. Ludzi robiących nielegalny alkohol, do którego produkcji, jak już teraz wiecie, potrzebny jest cukier. I zapewne wiedzieliście o tym też wcześniej. Tak czy inaczej, rozkręcono potężną kampanię przeciw bimbrownikom. Milicja śmigała po lasach i chałupach szukając nielegalnych produkcji, bo przecież jak nie będzie bimbrowników, to będzie cukier. I zdrowsze, czy źwiejsze społeczeństwo, tak? Niby tak, ale tego im nie mówmy. Czemu władza starała się tę kwestię akurat pomijać? Bo walczono z bimbrownikami, a nie z alkoholizmem. Jasne, były jakieś tam kampanie, ale one były prowadzone w ten sposób, żeby raczej przekierować konsumentów w stronę legalnego alkoholu.
A to z kolei wynikało z faktu, że w pewnym momencie procent państwowego budżetu pochodziło z legalnego sprzedawania alkoholu. W ogóle, czaijcie to, jedna dziesiąta państwowej kasy zależała od tego, czy Polacy będą kupować alkohol z akcyzą. Brzmi to po prostu absurdalnie, ale wiedząc to, jeszcze większym absurdem wydaje się fakt, że. . . W latach 80. wprowadzono kartki na wódkę, czyli odgórny limit na zakup legalnego alkoholu. Oczywiście, że sprzedaż alkoholu nielegalnego od razu poszybowała pod niebiosa i szacuje się, że w pewnym momencie nawet 50% spożywanego w Polsce alkoholu było z nielegalnego źródła.
Swoją drogą, co by o bimbrownikach nie mówić, to należeli oni do grupy ludzi przedsiębiorczych, czyli do grupy, której władza nienawidziła szczególnie mocno, bo co to do cholery ma znaczyć, że ktoś ma jakiś kapitał, inwestuje go w produkt i potem jeszcze ten produkt sprzedaje, żeby chociaż na zero wychodził, a on ma czelność zarabiać, no! Lenin się w grobie przewraca, tak być nie może. Zresztą my tutaj mówimy ludzie przedsiębiorczy, a propaganda i wymiar sprawiedliwości, bo taka praktyka była przecież nielegalna, miały swoje określenia. Spekulanci! Albo prywaciarze. Do dzisiaj ten prywaciarz nam się przecież źle kojarzy właśnie przez tą negatywną komunistyczną narrację. Z perspektywy systemu logika była tutaj prosta. Prywaciarz, czyli ktoś, kto czerpie prywatną, osobistą korzyść, a nie tak, jak chce socjalizm, przyczynia się do korzyści wspólnej. Prywaciarze potrafili robić pieniądze na rzeczach naprawdę ciekawych czasami.
Na przykład jeden typ kupił bardzo dużo zepsutego szczawiu. Po co mu to było? Otóż zepsuty szczaw znakomicie nadawał się do wyrzucenia z naprawdę niezłych butelek, w których się znajdował. Gość potem te butelki umył i sprzedawał za dwa razy więcej niż kupił. A jeszcze lepszy był koleżka, który zebrał naprawdę wiele monet jednozłotowych. Taka moneta wtedy była w zasadzie nic nie warta, więc je poprzewiercał i z zyskiem sprzedawał jako podkładki pod śruby. Jeśli wam się ten pomysł spodobał, to nie róbcie tego z dwóch powodów. Po pierwsze póki co przynajmniej. . . Podkładka pod śrubę jest warta mniej niż złotówka, a po drugie takie psucie pieniędzy jest nielegalne.
Prywaciarz to nie jedyne określenie z ówczesnej, absurdalnej nowomowy, charakterystycznego dla tamtej epoki języka, który wytworzył się z kilku powodów naraz. Pierwszy powód był taki, że komunistyczna władza starała się usunąć z rzeczywistości zachodnie słowa typu weekend. forsowano na przykład określenie sobotynka zamiast tego. Ale to nie wszystko, bo nie bez znaczenia był również fakt, że duża część urzędników była po prostu debilami. I wychodzili oni z założenia, że jeżeli powie się coś w bardziej skomplikowany sposób niż to konieczne, no to będzie się brzmiało bardziej dostojnie. Przekłady? Proszę uprzejmie, tylko zróbmy może cięcie, bo ja tego nie udźwignę bez parsknięcia śmiechem. Lżejszym kalibrem kretyńskich określeń były takie typowe masła maślane w stylu okres czasu albo akwen wodny, ale prawdziwe złoto czai się w nowomowie handlowej i urzędowej.
Zaczynając od tej pierwszej kategorii, no to za PRL-u można było na przykład kupić podgardle dziecięce, co brzmi po prostu makabrycznie, do momentu jak zdamy sobie sprawę z tego, że chodzi po prostu o śliniach. Można też było kupić zwiz męski ozdobny, i to wcale nie w seks-shopie, tylko na dziale z ciuchami, bo tak określano po prostu krawat. Z kolei, jeżeli chodzi o język urzędowy, no to na przykład czasem w tabelkach można było znaleźć koniogodziny, bo tak mierzono czas pracy woźnicy, a dzienny urobek pralni określano jako upiór dzienny.
Absurdalne sytuacje w urzędach nie kończyły się zresztą tylko na głupim języku, bo ludzie praktycznie na każdym szczeblu często tak strasznie bali się podpaść, że woleli niepotrzebnie nie ryzykować i na przykład dochodziło do takich sytuacji, jak w jednym miejscu, gdzie dozorca nie wpuścił straży pożarnej, która przyjechała z interwencją, bo strażacy nie mieli odpowiednich przepustek. W innym miejscu z kolei pan dozorca nie zgodził się na użyczenie telefonu, który był tylko do załatwiania spraw służbowych i kompletnie nie interesowało go, że ktoś tego telefonu potrzebował, żeby wezwać karetkę. Kosmiczne z dzisiejszej perspektywy wydaje się też czasem to, co ludzie w PRL-u zbierali i jak dbali o przedmioty. Spoko, zaraz to sobie wszystko dokładniej omówimy. Zacznijmy od tej pierwszej kwestii.
No bo pewnym wyznacznikiem sytuacji w kraju jest to, że ludzie, jak nie mogli sobie pozwolić na pewne rzeczy, to zadowalali się choćby. . . opakowaniami po nich. To już była jakaś namiastka luksusu na czele z puszkami. I taka puszka to niekoniecznie była pamiątka po tym, że się kiedyś wypiło upragnioną kolę od firmy z Ameryki, o czym się marzyło, a o piciu takich rzeczy na co dzień można sobie było tylko pomarzyć. Nie, nie, nie. Puste puszki stawały się po prostu gadżetami, które się wymieniało, tak jak się wymienia inne rzeczy. A żeby zdobyć co ciekawsze rarytasy, to czasem dzieciaki robiły skoki na strzeżone śmietniki zachodnich.
i być może ja się czepiam, ale jak dla mnie sytuacja, w której dzieci muszą grzebać po śmietnikach, żeby znaleźć coś fajnego, to kurde nie brzmi jak spoko realia. Teoretycznie nie można się też za bardzo przypierdzielać do tego, że ludzie w PRL-u dbali o przedmioty, na które musieli długo odkładać, albo na które długo czekali, a najczęściej jedno i drugie. dochodziło w wielu domach nie raz do sytuacji, jak pojawił się upragniony np. zestaw mebli, tzw. wypoczynek, to jak wjechał do pokoju, to i tak stał owinięty tą folią z fabryki, żeby nie zalać. Albo jak pojawiał się upragniony dywan, to można było po nim śmigać tylko po ścieżkach wyłożonych z gazet. Te nasze kultowe serwety na telewizor to też przecież echo tego właśnie dbania o dobytek. Podobnie jak. . .
Pokrowiec na samochód, w ogóle pokrowiec na samochód, którego to samochodu cotygodniowe mycie często urastało do jakiegoś niemal religijnego obrzędu, mimo że nawet fura nie była brudna. W samym dbaniu nie ma absolutnie nic złego, chodzi po prostu o realia. Ludzie wtedy doskonale rozumieli, że w kraju jest taka sytuacja, że jak ten przedmiot im się zepsuje, to jeszcze długo nie będzie ich stać na nowy, a nawet jak będzie ich stać, to wcale nie znaczy, że będzie on w sklepie aktualnie do kupienia, a nawet jak ich będzie stać i będzie do kupienia, to niewykluczone, że się znowu zepsuje. To trochę jak z ciuchami, z ubraniem, ale to jest taki element, który jest w stanie się zepsuć, ale nie jest to tylko oczywiste, to jest też oczywiste. To jest oczywiste, ale nie jest to oczywiste.
którym dziś jak zrobiłaby się dziura, to by poleciało do śmieci. Natomiast wtedy taki ciuch się naprawiało. A potem jeszcze raz, a później przerabiało na inny ciuch. I jeszcze na kolejny, i jeszcze na jeden, a potem na poszewkę, a na końcu na szmatę. PRL nauczył Polaków zaradności. Ale to, jak z tym szarym, szorstkim papierem toaletowym, nie do końca był wybór. I też było do dupy. Czy dziś żyjemy w lepszych czasach? W zdecydowanej większości aspektów tak, aczkolwiek kłamstwem byłoby stwierdzenie, że żyjemy w czasach idealnych. Nie, też bywa absurdalnie, też bywa niebezpiecznie, choćby w internecie, bo paść ofiarą hakera wcale nie jest tak trudno, chyba że ma się NordVPN, o którym już Wam nieraz wspominaliśmy. Natomiast być może nie wszyscy wiedzą, że jeżeli chcecie się czuć ekstra bezpieczni, to może to nie jest tak.
Bo na przykład robicie projekt, od którego zależy cała wasza przyszła kariera, to profilaktycznie możecie sobie dorzucić drugą warstwę szyfrowania. Przy podwójnym zabezpieczeniu VPN, haker najprawdopodobniej z miejsca się rozpłacze. Oczywiście możecie też zabezpieczyć swój telefon przy użyciu naprawdę prostej aplikacji. To wszystko? Nie, bo inna funkcja Norda wykrywa podejrzane linki i informuje, ostrzega, że my może jednak w nie nie wchodzić, bo to się może skończyć udzieleniem hakerowi dostępu. Taki proceder nazywa się phishingiem i jest niestety coraz bardziej powszechny w naszych czasach, więc warto nie dać się złowić. To nadal nie wszystko, bo oczywiście nie zostawilibyśmy was bez zniżki. W opisie naszego filmu znajdziecie spersonalizowany link, Dzięki któremu przy zakupie planu dwuletniego dostaniecie jeszcze ekstra gratis, więc naprawdę się opłaca. Wbijajcie śmiało, a my widzimy się niedługo.
Partnerem odcinka był NordVPN. .