VIDEO TRANSCRIPTION

Historia opowiada o przygodach z Tolkienem, początkach z fantastyką, dołączeniu do Śląskiego Klubu Fantastyki, współpracy z Agnieszką Sydlanowicz, wyzwaniach tłumaczenia, reakcjach na recenzje, oraz ewentualnej potrzebie nowego tłumaczenia Silmarillionu.
Dzień dobry. Hej. To może tak, ja przygotowałem 10 pytań plus może jeszcze jedno, zobaczymy jak się pociągnie dyskusja, a potem będzie czas dla was, żebyście zadawali pytania, jeżeli będziecie mieli, do czego zachęcam. To może tak, na początek takie luźne, lekkie, delikatne pytanie. Jak zaczęła się twoja przygoda z Tolkienem? O matko. Słuchaj, teraz? Teraz. Dziękuję. To jest trochę tak jak mówi księżniczka Irland na początku diumny. Początki są rzeczą bardzo skomplikowaną. Dla mnie to było po prostu tego, że zaczęłam czytać fantastykę. W naturalny sposób, kiedy zaczęło się ukazywać pismo fantastyka, zaczęłam czytać pismo fantastyka. I pismo fantastyka w pewnym momencie wydało numer poświęcony fentezy. Tam, co od razu dodam, Tolkiena nie było. Był Conan, był Cool, był chyba Peter S. Beagle, jakoś tak mi się wydaje.
Strasznie mi się to podobało i też przeczytałam artykuły i w jednym artykule napisali, że był taki pisarz Tolkien i on też pisał fantezy. No okej, w związku z tym jako dziecko bibliotekarki, pierwsze co zrobiłam to poleciałam do biblioteki z optymistycznym nastawieniem, że ja sobie tego Tolkiena w bibliotece znajdę. No okazało się, że to było dość naiwne nastawienie, znalazłam chyba w czwartej bibliotece jeden tom i był to tom drugi, który oczywiście wypożyczyłam, przeczytałam, zachwycił mnie niepowiemnie. ale pierwszego i trzeciego tomu w tej bibliotece już nie było. Ani w żadnej innej. I cudem mojej mamie udało się po jakiś zdanek pożyczyć dla mnie na jeden dzień, tom pierwszy, tom trzeci. Ja oczywiście przeczytałam, miałam tylko problem, czy najpierw zobaczyć jak to się skończy, czy jak się zaczęło. W rezultacie moja kolejność czytania Władcy Pierścienicy było 2.
1. 3. No i potem. . . I potem dość długo chciałam mieć własnego, ale to nie były czasy, kiedy to była książka dostępna w księgawie. Po czym dostałam na gwiazdkę w pracy pieśnieniej, przez co dzięki różnym znajomościom mojej mamy był to najlepszy prezent ever do tej pory. Niezależnie od tego, co dostanę, tego nie przebiję. I czytałam sobie tego Tolkiena raz po raz. Po czym w telewizji był taki program, teraz to będzie śmiesznie brzmiało, taki program, który się nazywał. . . Telewizja Młodych Kosmonautów, to My Tu Orbita, oni mieli taki konkurs, który się nazywał Kosmiczny Test. I w tym Kosmicznym Testie to był konkurs wiedzy fantastycznej, występowały różne kluby fantastyczne, między innymi wystąpiła ekipa Śląskiego Klubu Fantastyki i zostało wspomniane, że w Śląskim Klubie Fantastyki jest takie, tolkinistów, sekcja tolkinowska.
Ja oczywiście do tego Śląskiego Klubu Fantastyki natychmiast napisałam. Po czym po pewnym czasie, no bo poczta działała, dostałam niezwykle miły i całkowicie nieczytelny list od Andrzeja Kowalskiego-Bilba. Kto nie widział jego pisma, niech sobie wyobrazi przeciętną receptę lekarską razy trzy, mniej więcej. Tak to wyglądało. Kiedy udało się go rozszyfrować mojemu tacie, który pisał nadal podobnie, okazało się, że zostałam zaproszona na zjazd członków korespondentów SKF już wtedy. Niestety list przyszedł w poniedziałek. A zjazd się odbywał w sobotę i niedzielę poprzednio, więc tu mi się nie udało pojechać. Ale pojechałam na drugi zjazd, to był luty 1986 roku. Wtedy na tym zjeździe poznałam Agnieszkę Serwanowicz, poznałam Marka Gąbrowskiego. Ty Tadeuszu też wtedy byłeś? Byłeś, nie? Tak, w OP Tech, w tym ośrodku postępu technicznego, nie? Jeszcze nie? Nie. Aha. No ale w każdym razie. . .
Tak, Andrzeja Kowalskiego, Piotra Cholera zresztą, z którym się przyjaźnię do dzisiaj. No i tak to się zaczęło. I mniej więcej wtedy podejmowałam decyzję, na jakie studia pójść, bo to był ten czas. I to teraz w dzisiejszych czasach, w dzisiejszych latach zabrzmi bardzo zabawnie. Wcześniej zdecydowałam się pójść na anglistykę, w takim celu, że uznałam, że na anglistyce się nauczę tego angielskiego na tyle dobrze, że będę mogła przeczytać te okina w oryginale. Jako, że moja znajomość była wyłącznie ze szkoły w dodatku z MatFizu, w związku z tym miałam angielski tam dwa razy w tygodniu przez trzy lata.
No i potem sobie na te studia chodziłam, pisaliśmy pisma tolkinowskie, które pisałam i w pewnym momencie Piotr Holner mnie spytał, chciałam może przesłumaczyć jakąś książkę, to był 1989 rok, zaczynała się rewolucja na polskim rynku książkowym, ja się zgodziłam. No i potem w pewnym momencie dostałam ofertę Tolkiena. Także przez Tolkiena poszłam na studia. Przez to kina zaczęłam uczestniczyć w fandomie, w związku z tym przez to kina poznałam mojego męża, z którym się poznaliśmy na konwencie. Także dość duży wpływ wywarł na moje życie, ogólnie rzecz biorąc. Piękna historia. Pytałem na pierwszym naszym konwencie tutaj, pytałem kiedyś o to Emela, pytałem Agnieszkę Sywanowicz, zapytam też i ciebie. Czy czułaś jakieś szczególne brzemię przy przejmowaniu skedy po Marii Skibniewskiej? Przepraszam. że mi to jest bardzo delikatnie powiedziane. Z różnych powodów.
Po pierwsze, wtedy jeszcze to tak za bardzo nowych tłumaczeń nie było w kinach, jak ja robiłam Hobbita. Ja jakby teraz jestem trochę mniej aktywną telkinistką, wtedy byłam bardzo aktywną telkinistą. W związku z tym zdawałam sobie sprawę, że to nie jest oczywiste przy każdym tłumaczeniu, że tutaj każde zdanie, każde słowo, Każda moja decyzja będzie poddana analizie fanów równie zaciętych jak ja, którzy będą szukali wszystkiego co im nie pasuje, co można skrytykować. Bo wiadomo, że jak mu się podoba to nie głosi tego wszem wobec, natomiast jak się nie podoba to. . . I tak pamiętam, Paweł już o tym był, że żeśmy siedzieli z Markiem Kąkowskim przy redakcji.
I tam w pewnym momencie jest taka scena, że jest pewien, że Bilbo spojrzał w prawo, spojrzał w lewo, przed siebie, za siebie i w górę, w dół. I Marek tak już siedział, bo to już była któraś kolejna cena, mówi słuchaj, czy naprawdę nie muszę napisać, że on się rozejrzał? Wiesz, oczywiście możemy, ale oczywiście, że ktoś się do tego przyczepił. Nie no, zdajesz sobie z tego sprawę. Tam jakieś jak były roślinki i sprawdzaliśmy, jakie są sąski, czy ona nigdzie, nigdzie nie występuje, nie możemy napisać, bo już rosło dziełko. No, no ale wiadomo.
To presja była potworna, bo tutaj to było właściwie jedyne zderzenie z legendą, bo umówmy się, to znaczy możemy mieć różne pretensje do Marii Spidniewskiej, dalej uważam, że jest to najlepszy przykład Władcy Pierścieni Hobbita, wyłącznie dlatego się zgodziłam tłumaczyć, że jednak to była inna wersja, żeby to pokazać jako wersję bardziej dla dorosłych, natomiast dalej uważam, no oczywiście on wam wymagał, ta wersja poprawiona Władcy Pierścieni Marii Spidniewskiej dla mnie jest dalej tym Władcą Pierścieni. W związku z tym zdarzenie, to myśl, że ktoś będzie porównywał mój tekst z tekstem Marii Skirnieńskiej była przerażająca. To nie było brzemię, to była panika. Ok, dziękuję. Współpraca z Agnieszką Sydlanowicz. Kiedyś i dziś. Jakieś ciekawe anegdotki, zabawne historie? Myśmy się z Agnieszką wtedy poznały.
długo żeśmy zaczęły rozmawiać, to był taki bardzo nowoczesny podówczas, czyli lata 80-te, ośrodek techniczny uczelni katowickiej i myśmy się zatrzasnąły w windzie, w środku, stałyśmy w tej windzie chyba 15 minut, to była zima, wtedy były temperatury tak minus 26, minus 24, po 15 minutach przyszło na głowie, żeby zdjąć rękawiczki, okazało się, że przyciski były na ciepłe ręki nie wpadłyśmy. Wtedy zaczęłyśmy gadać. Okazało się, że oprócz zamiłowania do Tolkiena, łączy nas bardzo duże zamiłowanie do Gwiezdnych Wojen. W związku z tym w pewnym momencie tam była też sekcja Gwiezdna Wojna, w której żeśmy uczestniczyły. Ona była, jak żeśmy się bawiły w postaci, ona była Hanem Solo, ja byłam Lando Cadizjanem, dostałam Lando Cadizjana, zresztą od Oli Jagiełłowicz figurkę, którą do tej pory wożę zasobową we wszystkich telekach Paweł ma, może wyjąć.
tak bardzo gdzieś poszuka w mojej torebce. Byłam u Agnieszki, na przykład podziwiałam, ona miała edycję Władcy Pierścieni z 1981 roku, ale jakaś znajoma jej namalowała przepiękne obwoluty, jedyne w swoim rodzaju, bo ona robiła, oraz miała Władcę Pierścieni po angielsku w jednym tomie, którego jej oczywiście strasznie zazdrościłam, bo czasów kiedy nie można było dać. Co do pracy, myśmy tak zasadniczo pracowały osobno. Rozmawiałyśmy oczywiście czasami, komunikowałyśmy się, redagował nas Marek, który jest Landą. O, super. Spotykałyśmy się na konwentach. To nie jest tak, że myśmy siadały razem i coś dyskutowały, bo przy nie dokończonych opowieściach po prostu miałyśmy kompletnie odrębne rozdziały, więc się nam zaczęło po prostu dzwonić, jak to zrobiłaś, ponieważ u mnie się to pojawia i na tej zasadzie.
Nie była to taka współpraca jak to czasami ludzie, że siedzą i myślą nad każdym zdaniem wspólnie. OK, to teraz przejdziemy do tych. . . Pytań trochę trudniejszych. Twoja pierwsza myśl, gdy padło hasło, że wydawnictwo Zysk planuje wydać wszystkie. . . O mojej historii, śluzienia. Nie mogę powiedzieć. Jest przed 23, mimo że są tutaj dorośli, ale nie mogę powiedzieć co pomyślałam. Pewnie oszaleli, znaczy krótko mówiąc. Pewnie trochę dalej tak uważam, to znaczy to są książki bardzo niszowe i mam wrażenie, że większość osób, która się nimi interesuje, jeżeli bardzo się nimi interesuje, to i takie przeczyta w oryginale w pewnym momencie. Ale oczywiście oni chcieli, żeby to było po polsku. Fajnie, że to jest po polsku.
Moja teoria jest taka, że tego nikt nie czyta poza pierwszym rozdziałem i potem sobie ładnie stawia na półkę. Miałam ochotę to przetestować na tych swoich, żeby przetłumaczyć pierwszy rozdział, a potem napisać byle co i zobaczyć co będzie. ale zostałam od tego odwiedziona, zobaczymy. Jest to strasznie żółta robota. W dodatku to jest tak, że, to jest moje prywatne zdanie, uważam, że jeżeli się już robi historię Śródziemia, tak naprawdę wydawca najpierw powinien zrobić spójne wydanie Hobbita, nowe, Władcy Pierścieni, Simmerionu i potem, żeby to tłumaczyła ta sama osoba. Ponieważ zawsze jest tak, że jak tłumaczą inne osoby, różne osoby, to widać różnicę w stylu. Nie da się tego uniknąć, każdy ma swój.
Dlatego na przykład jak robiłam Upadek Numenoru, to się zdecydowałam na rozwiązanie, które z początku tam trochę mi redakcja oprotestowała, a potem mi przekonałam, żeby wszystkie fragmenty różnych dzieł Tolkiena tłumaczyć na nowo, żeby było widać, że tu jest po prostu spójny ten sam styl, bo go wpisała ta sama osoba. Do tego stopnia, że tak w pewnym momencie tłumaczyłam, o kolejny kawałek tłumaczę, tłumaczę, zyskuję. Znajomo wygląda, ale pewnie czytałam, nie? I po przetłumaczeniu połowy myślę sobie, a sprawdzę w źródele, no i okazało się, że to było z niedokończonych opieści z mojej części. Bo już po prostu tam tyle lat minęło, że zapomniałam szczegółowo, co ja robiłam, jakie kawałki i tak dalej. Niestety się zapomina przy 250 książkach mniej więcej na koncie, to już tak trochę. Więc. . .
W tej chwili nie jest to sytuacja komfortowa. Mamy różne wersje. Mamy przykazane, żeby zasadniczo, jeżeli się da, trzymać u siebie Łozińskiego. No ale jeżeli jest jednocześnie, są na przykład fragmenty z Władcy Wierzycielnej z filmu Elionu o tym samym, dwojga różnych tłumaczy, z dwiema różnymi nomenklaturami, no to tak naprawdę, uczciwie, powinniśmy się zastrzeić. Albo strasznie kombinować, albo przekonywać redakcję, żeby na przykład dać na wiasie drugą wersję, żeby jednak czytelnicy jednej i drugiej wersji wiedzieli, o co tutaj chodzi. Tak, jak przy Atlasie robiłam, że były momenty, że po prostu ja nie poznawałam nazw Łosińskiego. I dalej uważam, że za świszczowy wierch powinienem dostać jakieś odszkodowanie za szkody moralne. No to trochę płynnie przeszliśmy do kolejnego pytania, które właśnie dotyczy tej kwestii. Czy właśnie terminologia w tłumaczeniu Chome i w Atlasie i innych pozycjach wydawanych przez Zysk.
Czy można było, twoim zdaniem, zastosować inne rozwiązanie, jak patrzysz na to teraz po latach? Tak, robić według Skibniewskiej. Przepraszam. Tak? . No bo on jest, wiesz, nie mogę się do niego tak zechwać. Może ten. Zrobić według Skibniewskiej, to by było właściwie jedyne logiczne rozwiązanie, ale oczywiście ze względów dość oczywistych to ono nie wchodzi w grę. Ech. . . My się i tak staramy, żeby i Panu Bogu świeczkę, i Diabło Garek, żeby jednak były te wersje sczytywalne. Czasami to jest trudne. Ja przewalczyłam na przykład w Ratlasie, żeby jednak dać Szelobę w Narjasie, ponieważ to być może osoby czytające Łozińskiego nie wiedzą, u Łozińskiego imię Szeloba nie występuje w ogóle. Nie ma czegoś takiego. Jest Pajnczyca i już. Na ile się to udało? Nie wiem.
Na pewno musiałam odejść od rozwiązania, które zastosował Łuziński, on zmienił kompletnie tam miary. U niego mile są inne i w związku z tym żadne odległości mi się nie zgadzały, a niestety w Atlasie one były na obrazku. No i nie było możliwości, żeby przerysowywać te mapy, podając odległości według Łuzińskiego. Trzeba było niestety wrócić do tych oryginalnych, które się oczywiście z tym wydaniem w atypie nie zgadzają, ale to się nic nie dało zrobić. To są pewne rozwiązania, czasami się nie da ujednolicić i koniec. Ok. Czy gdyby przed rozpoczęciem wydawania Historyi Śródzienia wydawnictwo Zysk zdecydowało się na nowe tłumaczenie Władcy Pierścieni, tak aby właśnie w późniejszych etapach uniknąć tych problemów z terminologią, czy podjęłabyś się tego wyzwania? A, ja kiedyś miałam propozycję tłumaczenia Władcy Pierścieni, to było wtedy, kiedy robią Hobbita.
Na początku wydawca miał taki pomysł, żeby zrobić Władcę Pierścieni. Ja mu uświadomiłam, ile by to trwało, w związku z tym ile by to kosztowało i zrezygnował na szczęście, ponieważ miałabym poważny problem. Wtedy było jedno to wydanie z Kibniewskich, które ja znałam praktycznie na pamięć. Myślę, że teraz przy tym, że funkcjonują już trzy, żeby dokonać jakiegoś uzupełnienia, tak, prawdopodobnie bym się zgodziła. Potem bym tego żałowała zapewne, ponieważ jak tłumaczam kawałki jednak z Władcy Pierścieni, na przykład wypadku Lenoru, czułam się delikatnie mówiąc dziwnie. potłumacząc je tak po swojemu. Ok. Przed nami tak, Pierściń Morgota i Wojna Oklejnoty, czyli to są twoje tomy historii przydzięcia. Już zaczęłaś pracę nad nimi? Jeszcze nie. One i tak mają wyjść w przyszłym roku, wydaje się według rozpiski redaktorów, tak dość późno w przyszłym roku.
Niestety ja mam w tym roku już plany dość zagospodarowane, więc w związku z tym mam trochę urlopu od Tolkiena właściwie od paru lat pierwszy raz. No ale już powoli tam przymierzam się mentalnie, bo u mnie to niestety działa tak, że ja sobie najpierw muszę książki bardzo dokładnie przetrawić, przeczytać kilka razy. I będzie dygresja. My mamy na Facebooku taką grupę tłumaczy zawodowych, tłumaczy literaturę. I tam kiedyś przy okazji jakiejś dyskusji wyszło, po mojemu głębokiemu zdumieniu, że większość, i to taka większość typu 70-75%, osób nie czyta tekstu oryginalnego przed tłumaczeniem. Twierdzą, że im się w ten sposób tłumaczy lepiej, bo się nie nudzą, bo nie znają tego tekstu, w związku z tym pochodzą jak czytelni.
Więc dla mnie jest to nie do pomyślenia, bo ja ten tekst czytam tak trzy do pięciu razy, zanim w ogóle siądę do tłumaczenia, muszę go bardzo dokładnie przemyśleć. W związku z tym potem szybciej tłumaczę oczywiście, bo już mam pewne rzeczy przemyślane, rozważone i tak dalej, ponieważ ja mam niestety tak, to też mój mąż jest świadkiem, że jak dojdę do jakiejś zagwozdki w tekście, A nie potrafię zrobić tak, że zostawię na później, nie, jadę dalej. Znaczy mogę jechać dalej, tylko że ja będę coś tam tłumaczyć, a będę myśleć o tej rzeczy, która mnie przesiaduje. I potem będę na przykład zmywać i będę myśleć o tym, co mnie przesiaduje. I będę grać w jakieś kulki czy inne takie, bo ja w takie ambitne gry bywam.
I będę myśleć o tym, co mnie przesiaduje, dopóki nie wymyślę. Dlatego ta praca wstępna u mnie zajmuje dużo więcej czasu, niż prawdziwe tłumaczenie, kiedy siedzę już nad tym tekstem. I ten etap już tak, już powoli będę zaczynać. Natomiast samo pisanie, samo ten, to będzie jeszcze trochę czasu. Czyli pamiętajcie, na przyszły rok. Przykuńcie pod salewkę. Ok. Niedokończone opowieści, Atlas Śródziemia, Łazikanty, Pan Błysk, Listy Świętego Mikołaja, Upadek Nomenoru i Bitwa pod Maldon. Prace na tłumaczenie, które z nich wspominasz najlepiej, a które były jak droga przez masy w Gorgorodze? Oczywiście najbardziej obciążającą. . . psychicznie pominąłeś, to był Hobbit. No tak, faktycznie. Ale jeżeli chodzi o taką naprawdę ciężką pręgę, u Zietniętego się tłumaczyło świetnie. To był w ogóle nowy tekst, wtedy był dopiero co znaleziony.
Fajny, bo to jest taka fajna, takie fajne, takie lekkie fantazy dla dzieci z bardzo pięknymi kawałkami. I tłumaczyło mi się go znakomicie. Tak samo listy św. Mikołaja. Natomiast rzeczywiście praca nad Bitwą pod Maldą. . . To jest bardzo ciężki tekst. Dla mnie, według mnie to jest trochę tekst taki częściowo dla czytelnika polskiego interesujący, czyli te wersje wierszowane, te komentarze. Natomiast te rzeczy traktujące o szczegółach poezji staroangielskiej, o zjawiskach, które u nas w naszym języku w ogóle nawet nie mają nazwy, bo one nigdy nie zaistniały. Mam wrażenie, że to była taka trochę robota dla nikogo, bo jeżeli ktoś się tym naprawdę interesuje, to najczęściej są albo specjaliści od takiej poezji, albo angliści, oni znają angielski. I oni widzą, jak przeczytałem w oryginale i ten przekład jest dla nich czegoś niepotrzebny.
Myślę, że nie wiem, no na ile jest fanom, bo paroma osobami, z którymi rozmawiałam czy tam czytałam jakąś recenzję, to mówiły, że nam szanują, ale ominęły, bo to nie bardzo. Więc tutaj to był problem, że rzeczywiście po prostu w pewnych momentach, już nie mówię o wierszach, które są dość specyficzną rzeczą do tłumaczenia. Ja już się nauczyłam wcześniej przy literacjach, ja tłumaczę takiego autora komiksowego Alana Moore'a i on uwielbia literacje, stosuje je przerażająco często. Już się nauczyłam od dawna, że jeżeli jest potrzebna jakaś eliteracja, to to słowo, którego potrzebuję, będzie miało synonimy po polsku na wszystkie litery, z wyjątkiem tej jednej, której ja potrzebuję. To jest prawo natury, mam wrażenie. No i niestety przy powrocie to dokładnie zadziałało też.
Jeszcze potem ta wersja rymowana też była mordercza, ale najgorsze były te teksty po prostu dlatego, że czasami brakowało nam słownictwa. Marek Głąkowski jest doktorem polonistiki, on te takie rzeczy dość dogłębnie zna i też mówił, że po prostu tego u nas po polsku nie ma. Ok. Wielokrotnie też pada w różnych dyskusjach tolkienowskich, czy właśnie na grupach tolkienowskich o odnośnie tłumaczenia. Wierne czy piękne? Też nie, nie lubię. To jest ten bąb, że jest jak kobiety piękne albo wierne. Nie. Mocznie. Powiedziałam, że tłumaczenie powinno być wierne. Czy ono będzie piękne, to już zależy od zdolności tłumacza, od tego, jak umie przekazać. Natomiast to jest trochę tak. Nasza rola, można porównać, to jest na przykład aktor. Aktor dostaje tekst, przepuszczając przed siebie pokazuję go publiczności.
I to jest dokładnie to, co my robimy, tylko że na piśmie. Dostajemy tekst oryginalny, przepuszczamy przez siebie swoje umiejętności tłumaczenia. swoją wrażliwość językową, każdy ma inną. I staramy się przedstawić czytelnikowi polskiemu najlepszą wersję, jaką jesteśmy w stanie pokazać. Czasem się to udaje bardziej, czasem się to udaje mniej. Czasem musimy toczyć boję z redakcją, która ma na przykład zupełnie inną koncepcję, bo akurat przy Tolkienie, na szczęście, ponieważ to robi Marek Bunkowski, no to ten problem nie istnieje, ale czasami on się pojawia. Więc ja się zawsze staram po prostu. . . jakby pisał to autor po polsku. Gdyby pisał po polsku. To jest jakby ideał, do którego uważam należy dążyć. Okej. Wiadomo, że różnie ludzie różne rzeczy piszą.
Teraz powiedz mi, jak reagujesz, kiedy niektórzy ludzie pisząc swoje przemyślenia w internecie no wykazują się nie zawsze jakimś nadmiernym optymizmem odnośnie tłumaczenia. Wiesz co, to jest takie, ja mam trochę rozwojenia, jeśli nie powiem, że sama jestem fanką. W związku z tym sama pisywałam kiedyś takie krytyki, w zasadzie głupi tłumacze. Zresztą czasami te przekłady rzeczywiście były złe. Czasami były może mniej i tak dalej. Każdy oczywiście po swojemu odbiera. Ja teraz mam przykłady, zwykle nie czytam swoich recenzji, ale czasem czytam, zaglądam na Lubimy Czytać, po prostu jestem ciekawa jak czytelnicy, nie to, że mój przykład, ale odebrali daną książkę. Po prostu lubię, to co tłumaczę lubię, bo już doszłam do takiego etapu zawodu, że udaje mi się zazwyczaj wybrać takie książki, które w jakiś sposób, z jakiegoś powodu mi się podobają.
Po prostu jestem ciekawa, jestem ciekawa co o nich myślą ludzie, czy im się też podoba, czy zupełnie nie. I w zeszłym roku wyszło moje tłumaczenie Alicji w Krainie Czarów. I sobie zaglądałam na te opinie, czy tam jakieś takie i jeden człowiek zjechał mnie totalnie z glebą, że nie miał żadnej koncepcji tłumaczenia. że to miało już tyle przekładów, że powinna być jakaś koncepcja, z jaką się podchodzić do tego tłumaczenia i tak dalej. Moja koncepcja tłumaczenia jest taka, żeby dostać tekst angielski przetłumaczyć na polski, bo mi się to dość oczywiste. Każdy ma swoją opinię. Ja zawsze mówię, bo prowadzę czasem zajęcia, warsztaty dla tłumaczy początkujących, żeby nie czytali recenzji.
że w pewnym momencie już sobie wyrabiasz dość grubą skórę i już cię, znaczy może nie całkiem spływa, ale już tak wiesz, no jest różnie, masz swoją opinię. Natomiast na początku kariery to może bardzo zaszkodzić, bo jak mówiłam, najczęściej jeśli ktoś w ogóle zwraca uwagę na tłumaczenie, to po to, żeby skrytykować. Dalece nie zawsze sprawiedliwie, czasami oczywiście tak, ale na przykład było tak, że ja kiedyś przetłumaczę komiksy. Pierwszy komiks sobie przetłumaczyłam. Wbijali mi do głowy redaktorzy, że trzeba skracać tekst, bo angielski jest zwięźlejszy, a musi się zmieścić w dymkach fizycznie, to znaczy tam nie ma przebacz, to nie jest książka, że ja sobie mogę przesłuchać dłużej czy krócej.
W związku z tym w pewnym momencie jest scena w tym komiksie, że coś tam się dzieje i w tle jest telewizor, w którym leci Są Popera. Ona nie ma kompletnie nic wspólnego z tym, co się dzieje akcją. To jest po prostu takie tło. No i tam jedna bohaterka do drugiej mówi Ja to przetłumaczyłam, że chcesz powiedzieć, że wyszłam za dentysta? I dostałam recenzję, że to jest fatalnie przetłumaczone, ponieważ ta bohaterka mówi, chcesz powiedzieć, że wyszłam za swojego dentysta? I to jest takie podkreślające, że te soap opery są takie, że ona nawet nie wie, że to jest jej dentysta. Ale to nie miało nic wspólnego z treścią telecomics. Ja sobie przedstawiam serany boskie. Ja po prostu tego nie umiem robić, bo to był pierwszy mój komik.
I na szczęście redaktor naczelny wydawnictwa, Tomek Kołodziejczak, wtedy powiedział, że się nie wygłupiaj, po prostu nie czytaj tych recenzji przez jakiś czas, bo po prostu trzeba się uodpornić. Ludzie będą takie rzeczy pisać zawsze, bo taka jest po prostu psychika ludzka. Nie są ludzie skłonni zwykle chwalić rzeczy. Pierwsze, że są dobre, no to po prostu. . . Kupa ludzi, jeżeli nawet jest coś dobrego, mówią, że jaki świetny styl ma autor, jak pięknym, popoto czystym językiem jest napisane. I zauważyłam, że ten autor po polsku tego nie napisał. I że może tak, też ostatnio ktoś właśnie napisał, że się nie jest nieoptymistycznie podchodzi do mojego przekładu jakiegoś tamten kina, ponieważ tak strasznie skopałam Leguin. Przekłady. Więc no, on tak uważa. Jego prawo. Kiedyś się przejmowałam bardziej.
Teraz chyba się starzeję i po prostu już okej, no dobra, ma jako zbójeckie prawo, może tak myśleć. Okej, minęło być 10 pytań, ale stwierdziłem, że w sumie zadam to jedno pytanie jeszcze. Simarylion, czy powinno być nowe tłumaczenie Simarylionu? Wiesz co, to jest tak, że Silmarina w wersji Marii Skibniewskiej ma. . . ujmująco piękne fragmenty. I gdyby ktoś rzeczywiście z zacięciem poetyckim, z wyczuciem do tego usiadł, miałby bardzo dużo czasu, myślę, że byłoby warto. Bo tutaj było takie, że ona ewidentnie pracę nad synonimem nie skończyła. Że to nie jest skończone dzieło, nie jest takie, z którego ona by była zadowolona jako tłumaczka. Ja wiem, że na przykład, gdyby ktoś wydał mój, powiedzmy umownie, brudnopis, na przykład przed redakcjami, jakąś tam wstępną roboczą wersję, nie byłabym zachwycona.
O jej klasie świadczy to, że tam dalej te takie naprawdę piękne fragmenty poruszające są, ale u Tolkiena jest ich więcej. I może rzeczywiście warto by było do tego podejść jakoś. Super, bardzo dziękuję. Z mojej strony to wszystko. Teraz przekażę sprawę do was, żebyście wy zadawali pytania, ale jeszcze na koniec powiem to, co zawsze powtarzam po panelu. Ellen Sila, lumen omentierwo, gwiazda przyświata do dzisiejszego spotkania. Dziękuję bardzo. .
By visiting or using our website, you agree that our website or the websites of our partners may use cookies to store information for the purpose of delivering better, faster, and more secure services, as well as for marketing purposes.